PANTEON / RECENZJE / FELIETONY / KOMIKSY / [RECENZJA] Toń

[RECENZJA] Toń

Toń to już trzeci tytuł z wydawanej pod szyldem DC linii Hill House Comics, który doczekał się polskiej edycji. W styczniowym rzucie nakładem rodzimego oddziału Egmontu ukazały się bowiem Kosz pełen głów oraz Rodzina z domku dla lalek, całkiem ciepło przyjęte przez czytelników. O obu miałem zresztą przyjemność pisać na łamach Panteonu tutaj i tutaj.

Pierwszy z tych komiksów doceniłem za samoświadomość, bezpretensjonalny b-klasowy klimat oraz całkiem umiejętne granie na nostalgii za latami 80. Za drugim stał z kolei nieporównywalnie ciekawszy i ambitniejszy koncept przywodzący na myśl lovecraftowskie opowiadania. Choć z mojej strony popłynęło w ich kierunku kilka komplementów, a lektura przebiegła bezboleśnie, nie wzbudziły mojego większego entuzjazmu i odkąd trafiły na półkę niespecjalnie zaprzątałem sobie nimi głowę.

Dlatego też nie wypatrywałem kolejnego albumu Hill House ze szczególną niecierpliwością. Jakiekolwiek nim zainteresowanie brało się raczej z różnorodności, której do tej pory nie można było odmówić tej linii. Wszak Kosz… i Rodzina… prezentowały kompletnie odmienne podejście do horroru – odpowiednio czysto rozrywkowe oraz bardziej refleksyjne. Operowanie tak niepodobnymi do siebie środkami i tematyką pozwalał zatem myśleć, że portfolio imprintu może jeszcze czymś zaskoczyć i nie należy zawczasu go skreślać. Do Toni nie podchodziłem więc zupełnie bez żadnych nadziei i oczekiwań. Czy ostatecznie Joe Hill, zarówno głowa całego projektu, jak i scenarzysta tego konkretnego komiksu zdołał spełnić przynajmniej część z nich?

Opis tomu otwarcie zapowiadał „krwawą wariację na temat mitologii Lovecraftowskiej i horroru lat osiemdziesiątych XX wieku”, czyli historię będącą zarazem mieszanką motywów, które dało się zauważyć i w Koszu…, i w Rodzinie… Dodając do tego zarys fabuły: wyprawę ratowniczą w okolice koła polarnego w celu zbadania zaginionego amerykańskiego statku, który niespodziewanie, po kilkudziesięciu latach ponownie zaczął nadawać sygnały; oczywistym stawało się jaki film był dla Hilla inspiracją. Mowa naturalnie o kultowym Coś z 1982 roku, do którego nie brakuje tutaj jawnych, rzucających się w oczy nawiązań: główni bohaterowie noszą nazwisko reżysera filmu, Johna Carpentera, a dodatkowo imię jednego z nich to Russell, co od razu kojarzy się z aktorem, Kurtem – największą gwiazdą tamtej produkcji.

Początek, w którym poznajemy najważniejsze postacie oraz postawiona zostaje przed nami zagadka przypominającego o sobie światu statku widma, obiecuje sporo, bo i w jednej, i w drugiej kwestii Hill scenariuszowo daje radę. Protagoniści otrzymują od niego sensowne motywacje, a niezłe, rozluźniające atmosferę dialogi sprawiają, że łatwiej poczuć do nich sympatię. Tajemnica „Derletha” (odniesienia do twórczości Lovecrafta jak widać także nie są zbyt subtelne), zaginionego okrętu badawczo-wiertniczego, również intryguje i budzi ciekawość. Łączy w końcu wszystko to, czego szuka się w horrorach: niezbadaną, nawiedzoną lokalizację, niewytłumaczalne zjawisko, duże zagrożenie… Patrząc na sam punkt wyjścia Toni, można zrozumieć czemu to właśnie Hill stał się jednym z ważniejszych głosów współczesnego horroru. Widać, że doskonale rozumie prawdziwą istotę strachu i potrafi złapać odbiorcę na haczyk.

Prędko jednak na jaw wychodzą… lub (co byłoby bardziej w duchu komiksu) na powierzchnię wypływają pierwsze problemy. Z niezrozumiałego powodu autor decyduje się bardzo wcześnie odrzeć historię z niedopowiedzeń i tajemnic, co niweczy całe wcześniejsze trudy, których celem było wzbudzenie w czytelniku niepokoju. Nim ekipa ratunkowa dobrze zacumuje przy atolu, kluczowe kwestie stają się jasne – wiemy, jakiego typu zagrożenie czeka na Carpenterów i spółkę.

To, co dzieje się później, to już czysta formalność. Fabuła ewoluuje w typową horrorową przepychankę, na którą składają się mordowanie kolejnych członków załogi, próby nawiązania kontaktu z antagonistami, odrobina body horroru, bohaterskie poświęcenia oraz zostawienie furtki dla ewentualnych, lecz wątpliwych sequeli. Napięciu, wyczuwalnemu w pierwszym akcie, zdarza się powrócić, ale na krótko, bo finał przebiega już bez większych zaskoczeń.

Rysunkowo jest zaś solidnie, ale brakuje jednoznacznego potwierdzenia, że Stuart Immonen, znany polskim czytelnikom m.in. z All-New X-Men czy Amazing Spider-Mana, w pełni otrzaskał się po przeskoku z opowieści superbohaterskich na grozę. Artysta niewątpliwie ma do zaoferowania schludną kreskę, ale skłamałbym, gdybym napisał, że potwory jego autorstwa zrobiły na mnie wrażenie, a poszczególne kadry zmroziły krew w żyłach i zapadły mocniej w pamięć.

Premiera następnego w kolejce tytułu – Pośród lasu Carmen Marii Machado już we wrześniu. Oby świeższy, mniej oklepany zestaw twórców (a w zasadzie twórczyń), wniósł do komiksowego, nawiedzonego domu Joe Hilla nową jakość. Inaczej ciężko będzie o nawet najmniejszą, dalszą ekscytację tym projektem.

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.

AUTOR Maurycy Janota

Wsiąknął w komiksy za sprawą legendarnego runu Franka Millera w serii o Daredevilu. Odkąd przeczytał wszystkie historie z udziałem Matta Murdocka i Elektry, zabija czas na różne sposoby. Pisze opowiadania, po raz setny wraca do oryginalnej trylogii Star Wars lub ogląda horrory studia Hammer.

PRZECZYTAJ TAKŻE

[RECENZJA] X-Men. Punkty zwrotne: Upadek mutantów

Pochodząca z XXI wieku “Trylogia Mesjasza”, która wprowadziła format “Punktów Zwrotnych X-Men” na polski rynek, …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *