Zrobiliśmy sobie literacką przerwę, zatem możemy wrócić do tego, co tygryski na Panteonie lubią najbardziej – komiksów. Tak się bowiem szczęśliwie składa, że na fali pewnego popularnego serialu Wydawnictwo Dolnośląskie postanowiło wskoczyć na hajpowóz i po raz pierwszy zaprezentować swoim czytelnikom powieść graficzną. Tym sposobem do moich rąk trafiło Po drugiej stronie, które uzupełnia pewną lukę w historii dzieciaków z Hawkins w stanie Indiana. Tylko zastanówmy się przez chwilę, czy jest tam w ogóle co uzupełniać?
Komiks napisany przez Jody Houser prezentuje nam Willa Byersa, który świeżo po trafieniu do tajemniczego, innego wymiaru, próbuje znaleźć bezpieczne schronienie i przetrwać. I jeśli miałbym być z wami zupełnie szczery, nic więcej opisywać nie muszę. To wyjątkowo dziwny przypadek literacki, w którym dystrybutorski opis z tyłu publikacji oferuje sobą więcej niż sam komiks. Nie skreślam oczywiście samego pomysłu. Przedstawione w serialu Upside Down z czasem przestało być wyłącznie innym wymiarem, gdzie wszystko porasta pleśń a temperatura spada poniżej kilku stopni Celsjusza. Miejsce zaczynało rządzić się własnymi regułami, ustanawiało nowe prawa fizyki, czy wywracało go góry nogami wszelakie normy jakie znamy ze świata realnego. Autorka jednak uznała, że oferowanie czytelnikowi jakiejkolwiek wariacji na temat posępnego miejsca, jest decyzją co najmniej głupią. W efekcie, przez całą lekturę (na którą składają się tylko, lub aż 4 zeszyty) obserwujemy Willa biegnącego od lokacji do lokacji, celem uniknięcia stania się posiłkiem Demogorgona.
Czy to wystarczy na dobrą fabułę? Tak, o ile spełni się jedno z dwóch prostych założeń. Opcja nr. 1 – jak nadmieniłem wcześniej, Upside Down powinno być czymś więcej. Skoro cały serial opiera się na intertekstualnych nawiązaniach, sięgnięcie po stare komiksy o eksploracji kosmicznych przestrzeni, czy innych wymiarów nie powinno być trudne. Nawet nie trzeba grzebać z jakimś retro science-fiction, bowiem wystarczy odpowiednio przerobić konwencję Multiwersum ze świata DC Comics, czy rzucić okiem na to, jak działa Quantum Realm u Marvela. Problem z głowy, czytelnik zaintrygowany, pieniądze na koncie autorów. Drugą opcją natomiast jest nadanie całej historii konwencji slashera. Mam ciche podejrzenia, że Houser próbowała osiągnąć coś w tym stylu, lecz poległa z kretesem. Will bowiem ani razu nie nabywa przydatnej umiejętności, nie rani swojego oponenta, czy nawet nie próbuje go przechytrzyć. Ot, ucieczka przez wszystkie cztery zeszyty. A final girl zawsze na końcu udawało się uciec ze szponów śmierci, za pomocą sprytu, fartu i odrobiny wyczucia. Niestety Will Byers nie posiada żadnej z wymienionych rzeczy.
Byłbym w stanie to wszystko przełknąć i uznać to za zwykły zapychacz fabularny wycięty z serialu, gdyby nie przewijająca się w komiksie ikonografia. Nasz główny bohater permanentnie wraca pamięcią do spędzanych w towarzystwie kumpli dni i wieczorów, upływających na graniu w Lochy & Smoki. Ciągłe wcielanie się w potężnego Maga Willa zdaje się motywować młodego chłopca do sięgnięcia do wnętrza samego siebie, by odnaleźć głęboko skrywaną odwagę. Niestety, wszystkie deklaracje o śmiałości i wewnętrznej sile są czczymi mrzonkami, bo pod koniec dnia Byers zostanie uratowany przez siłę zewnętrzną. Tak, ja też wiem, że Jedenastka jest bardzo popularna, dobrze napisana i świetnie zagrana. Ale pozwólmy największej niedojdzie z grupy głównych bohaterów (tak, obstaję przy tym) chociaż raz się wykazać, zamiast permanentnie chować się w szopie. Wątły rozwój charakterologiczny przez (wtedy przynajmniej) dwa sezony, mógłby zostać uzupełniony przez zapewne traumatyczne doświadczenia „po drugiej stronie”. Niestety tak się nie dzieje, Willa znowu trzeba odstawić bezpiecznie do domu, a jakikolwiek potencjał na rozwój idzie w diabły.
Mam też bardzo ambiwalentny stosunek do oprawy całego komiksu. Nie kieruję tutaj zarzutów pod kątem Wydawnictwa Dolnośląskiego, które wykonało naprawdę dobrą robotę przy wydaniu komiksu. Nie wątpię, że pierwsza publikacja tego typu mogła nie być łatwa, ale cały sztab ludzi podołał zadaniu. Chodzi mi tutaj o same rysunki, jakimi okraszono historię Jody Hauser. Komiksowy kanon Gwiezdnych Wojen udowodnił już, że z realizmem można przesadzić docierając do granicy Doliny Niesamowitości, ale przy tym okazyjnie pozostać wiernym pierwowzorom, prezentując swoją autorską kreskę. W przypadku prac Stefano Martino ciężko oprzeć się wrażeniu, że wszystkie rysunki to szybkie szkice, lub wręcz kalki zrzutów ekranu. Ogółem nie sympatyzuję ze sztuką tego rysownika, jednak naprawdę ciężko było mi przebrnąć przez te zaskakująco niepokojące panele. O wiele lepiej prezentują się natomiast okładki autorstwa Keitha Champagne’a, które rewelacyjnie oddają klimat plakatów oryginalnego serialu oraz ich oczywistej inspiracji, czyli dzieł Drew Struzana. Kosztem całego komiksu proponowałbym wydać artbooka z zestawem plakatów i ilustracji promocyjnych, który niewątpliwie reprezentowałby sobą o wiele wyższy poziom artystyczny i zapewne fabularny. Nawet jeśli byłby tylko zestawem niepowiązanych ze sobą grafik.
Nie wiem jak wielkim fanem serialu trzeba być, aby świadomie wejść w posiadanie tego komiksu. Jest on sztandarowym przykładem na to, że nie każda historia opowiedziana w ramach danego uniwersum ma potencjał na bycie kolejnym „Star Wars Story”. Zwłaszcza kiedy nie dzieje się w jej ramach absolutnie nic interesującego. Martwi mnie, że otwarta na oścież furtka, która aż prosi się by wbiec w nią z impetem, aby pokazać odbiorcy coś ciekawego, staje się przeszkodą nie do pokonania przez autorów. Pewien znany doktor nauk opowiadał kiedyś co chciałby, żeby stało się z jego zwaśnionym Dyrektorem Klubu Księgarza w Warszawie. I obawiam się, że to samo zrobili twórcy „Po drugiej stronie” wbiegając w wyżej wspomnianą furtkę…
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy
Wydawnictwu Dolnośląskiemu!