Za oknem ostatnimi czasy nie dane mi było uświadczyć rzęsistych opadów deszczu. Niemniej jednak, żeby wprowadzić się w klimat kolejnego postmodernistycznego kryminału, wyobraźmy sobie, że w szyby stukają krople deszczu, w popielniczce właśnie dopala się najtańszy z papierosów, u mego boku sadowi się piękna kobieta, a osoba czytająca te słowa nie ma pojęcia, skąd wziął się ten wstęp. Otóż przywołuję tutaj rozpoznawalne przez odbiorców schematy, aby zarysować w jaki sposób postanowiłem podejść do serii Eda Brubakera. W recenzji pierwszego tomu Zabij albo zgiń wspominałem, że to w swoistym przetworzeniu gatunku kryminału upatruję siły całej opowieści. Niemniej jednak, kilka komiksów w swoim życiu przeczytałem i wiem, że literackie piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami, a o przesadę w tym medium nietrudno. Zatem czy i tym razem Brubaker wykreuje świat, w którym stare zagrywki zaowocują zwycięstwem?
Minęło już sporo czasu, odkąd ostatnio widzieliśmy Dylana. Eliminowanie kolejnych szubrawców zdaje się iść coraz sprawniej, a nawiedzający go demon niemal zamilknął. Jednakże, jak przystało na nowego w mieście samozwańczego pogromcę przestępczości, szybko pojawia się na celowniku służb mundurowych. Gdy całe miasto kwestionuje twoje działania, czy i samemu nie zacznie się ich podważać? To właśnie stanowi punkt wyjścia drugiego tomu Zabij albo Zgiń.
Po raz kolejny Ed Brubaker sięga do szuflady ze znanymi rozwiązaniami fabularnymi, by przyjrzeć się im z nieco innej perspektywy. Tam, gdzie kiedyś znajdowali się Batman czy Spider-Man, widnieje prosty student, uzbrojony wyłącznie w niewielki pistolet. Bez milionów dolarów na koncie, czy szóstego, pajęczego zmysłu, ciężko będzie mu stawić czoła nie tylko mass mediom, ale także całemu tabunowi gangsterów czyhających na jego życie. To oczywiście sprawia, że lwia część historii będzie skupiona na moralnej rozterce, którą przeżyje Dylan. Wrócimy do tematu przyzwolenia na zabijanie sensu stricto, ale także tego, kto ma prawo dyktować warunki.
Co sprawia, że nasz protagonista nie jest takim samym zwyrodnialcem, jak jego cele, a także gdzie leży granica „obywatelskiego obowiązku”? Mówiąc szczerze, nie jestem fanem tego rozwiązania. Za każdym razem, gdy bohater odwiesza swą pelerynę na kołek, doskonale wiemy, że maksymalnie kilka scen, lub zeszytów później znów ją przywdzieje. Tutaj właśnie pojawiła się nadzieja na wybuch kreatywności scenarzysty, niosący za sobą ciekawe przetworzenie znanego schematu. Niestety, motyw ten realizowany jest idealnie według planu, punkt po punkcie, aż dobrniemy do przewidzianego końca. Niemniej jednak, powód podjęcia przed Dylana wiadomej decyzji, oraz jej pokłosie wykracza poza terytorium banału, za co chwała scenarzyście.
Wybaczam ten oszczędny w kreatywności motyw, głównie przez czający się na drugim planie wątek społeczny, który – mam nadzieję – predystynuje do nieco istotniejszego problemu. Chodzi tutaj o zasiewanie społecznej paranoi. Gdy tylko fakt istnienia „zamaskowanego mściciela” zostaje publicznie ujawniony, wraz z nim pojawia się szeroko zakrojona histeria. Każdy człowiek z kominiarką staje się potencjalnym podejrzanym, patrole policyjne znajdują się na każdym rogu, a dziennikarze zacierają ręce w oczekiwaniu na gorące śledztwo. W świetle czasów, w jakich przyszło nam żyć i nie tak odległych wydarzeń z bronią palną w roli głównej, wydaje się to całkowicie służebne. Mam szczerą nadzieję, że w świecie przedstawionym wyrośnie z tego grubsza afera, bo tak nienachalne podjęcie trudnego tematu jest nam bardzo potrzebne. Nie tylko dziennikiem telewizyjnym człowiek żyje, a o problemach społecznych pamiętać trzeba. Brubaker, do pracy!
Cicho przyklasnąć muszę także scenarzyście Zabij albo Zgiń za robotę jaką wykonał przy wątku dramatycznym (na wyrost możliwym do określenia jako „romantyczny”). Tak jak pytania zadawane bohaterowi nie należą do łatwych, tak jego relacja z kobietami i przyjaciółmi nie zdaje się im ustępować. Cały trójkąt miłosny (bez spoilerów rzecz jasna) w jakim tkwi Dylan, znacząco wykracza poza banalne relacje pokroju „Ja cię kocham, a ty mnie nie”. Rozterki, z jakimi mierzą się konkretne postacie są związane z nimi od wielu lat, i nie da się ich wyplenić w jeden wieczór. Echa poczynań ich rodziców wciąż wybrzmiewają w życiorysach protagonistów, a to zagłusza zdrowy rozsądek i uniemożliwia znalezienia szczęścia. To miłe, że w otoczce tego postmodernistycznego kryminału nie musiała się mimo wszystko znaleźć żadna famme fatalle, co znacząco ugruntowuje historię w 'naszych’ realiach. Przy motywie realizmu zostając – niezwykle cieszę się, jak wątek demona postanowił potraktować Brubaker. Choć został on dopiero nieznacznie nagryziony na ostatniej stronnicy,nie mogę się doczekać, aż wezmę kolejny, znacznie większy kęs. Odzywa się podszept z niedawnych czasów, gdy pełen napięcia wertowałem pierwszy tom Moon Knighta…
Z formy nie wychodzi również duet Sean Philips/Elizabeth Breitweiser, których rysunki wciąż, niczym farmaceutyczna waga, utrzymują komiksową hiperbolę i akademicki realizm w idealnej równowadze. Jednakże tam, gdzie historia z biegiem czasu musi się rozwinąć lub chociaż deewoluować, ciężko mówić o progresji talentu artystów. Nie dane jest im eksperymentować choćby z tłami, kolorami czy niekonwencjonalnym designem postaci, dlatego też i mi ciężko jest rozwijać to, o czym mówiłem recenzję wcześniej. Wciąż, czapki z głów.
Godne uwagi jednak wydaje mi się pewna kwestia, którą mogłem nieco zmarginalizować w poprzednim tekście. Chodzi tutaj o kontekst, w jakich powinno się spoglądać na okładki wykonane przez Seana Philipsa. Owszem, je też chwaliłem, a nawet rekomendowałem zakup ich wydruków. Jednakże, uświadomiłem sobie, że jego prace również trzeba postrzegać przez pryzmat pulpy. Jeśli pamiętacie, powiedziałem, że rysunki w Zabij albo Zgiń mają w sobie coś z kiczowatych komiksów kryminalnych za 25 centów. Jednakże, same okładki sięgają większymi garściami z literatury o wiele „mniej obrazkowej”. Jeśli ktoś z Was kojarzy serię Detective Novel wydawaną w latach 40-tych, zrozumie od razu ile ją łączy z pracami Philipsa. Gdyby zastąpić obecny na okładce komiksu, dość współczesny font, jakimś retro odpowiednikiem, pozaginać rogi wydania papierowego i nakleić kilkaset procent niższą cenę, nikt w antykwariacie by się nie zorientował. To poziom przywiązania do estetyki, godny największych mistrzów. Ale nie ma się co dziwić, patrząc na portfolio naszego artysty.
Słowem zakończenia. Zabij albo Zgiń nadal czyta się bardzo dobrze. Historia trzyma w napięciu, rozwiązania fabularne poprawnie spełniają swoje funkcje, a bohaterom chce się kibicować. Martwię się jednak, że Brubaker może złapać małą zadyszkę, jeśli nie zaserwuje nam za jakiś czas mocniejszego ciosu w twarz. Bycie odtwórczym nie jest trudne, jednak uchodzenie za prawdziwego postmodernistę wymaga już pewnego talentu. A czy scenarzysta go posiada, dowiemy się wkrótce. Póki co, nie zdążył mnie rozczarować.
Chester jak zwykle lipy nie serwuje. Pozdro 🙂