PANTEON / RECENZJE / FELIETONY / KOMIKSY / [RECENZJA] X-Men. Punkty zwrotne: Upadek mutantów

[RECENZJA] X-Men. Punkty zwrotne: Upadek mutantów

Pochodząca z XXI wieku “Trylogia Mesjasza”, która wprowadziła format “Punktów Zwrotnych X-Men” na polski rynek, była mocno nierówna i finalnie nie do końca przekonała mnie do tego, że zasługuje na miano klasyka. Co innego sądzę o długim, wpływowym runie Chrisa Claremonta z lat 1975-1991, którego kolejny wyrywek otrzymaliśmy w kwietniu pod postacią Upadku mutantów.  

Ostatni z wydanych przez Egmont albumów z tejże linii na pewno nie jest tak zwartą, konkretną historią jak Masakra mutantów, rozpoczynająca się od mocnego uderzenia – masowego mordu na mieszkających w odosobnieniu odmieńcach – i zmieniająca bieg serii X-Men oraz jej dwóch spin-offów: X-Factor oraz New Mutants. Nieco późniejszy Upadek…, na który również składają się zeszyty tych samych tytułów, prezentuje de facto trzy średnio powiązane ze sobą fabuły, które łączy to, że każdą kwituje dość gorzki finał. Nazwanie go crossoverem wydaje się przez to pewnego rodzaju nadużyciem, ale oryginalnie Marvelowi tyle najwidoczniej wystarczyło, by sprowadzić je do wspólnego mianownika (aż nadto podniosłego i dramatycznego) – The Fall of the Mutants.

Zanim przejdę do krótkiego omówienia zebranych w tomie historii, chciałbym wspomnieć o jednej istotnej rzeczy – mianowicie nieidealnej formie “Punktów zwrotnych”. Zarówno Masakra…, jak i Upadek… zawierają materiał wyrwany z szerszego kontekstu, a między jednym a drugim jest niewielka, ale wciąż jednak znacząca luka. Cóż, dobre i to, że Egmont szuka jakiegokolwiek pomysłu na zapoznanie polskich czytelników z ważnymi komiksami Claremonta, ale nadal uważam, że omnibus – jak najbardziej uzasadniony – byłby w tym przypadku optymalnym rozwiązaniem, bo bez obrazu całości zwyczajnie ciężej je docenić. 

Dobrze powinien zobrazować to fakt, że pierwszy segment zbioru, oparty na zeszytach X-Men jego autorstwa, uważam za najsłabszy. Głównie dlatego, że przypada na schyłkowy okres wybitnego niegdyś runu, który zapędził się w pułapkę polegającą na coraz częstszym podbijaniu stawki kosztem cierpliwego rozwijania postaci. Ciągłe rotacje w zespole i niszczące całe miasta bitwy z istotami spoza Ziemi sprawiły, że poszczególni bohaterowie stali się bezdusznymi, przerzucanymi z kąta w kąt instrumentami w rękach scenarzysty. 

W zawartych tutaj numerach serii X-Men grupa mierzy się z indiańskim magiem, Naze (czy aby na pewno?), który uwięził Storm i Forge’a w innym wymiarze. Ściągnięcie ich z powrotem może wymagać od Wolverine’a i spółki największej możliwej ofiary. Znając już tę historię, nie potrafiłem podczas lektury odgonić od siebie przeświadczenia, że o niebo ciekawsze było to, co działo się bezpośrednio przed nią i bezpośrednio po niej. Na minus także niezbyt interesujący skład drużyny (brakuje w nim już Rachel Summers, Kitty Pryde i Nightcrawlera) oraz niechlujne, stanowiące regres w stosunku do prac Paula Smitha czy Johna Romity Juniora, rysunki Marca Silvestriego.

Nieoczekiwanie znacznie bardziej udany – oczywiście moim zdaniem – okazał się nieczytany przeze mnie nigdy wcześniej rozdział poświęcony New Mutants. Swoją przygodę z serią zakończyłem wraz z ostatnim numerem napisanym przez Claremonta, więc zupełnie nie wiedziałem czego spodziewać się po przejmującej po nim schedę Louise Simonson. Autorka podeszła do tematu “upadku” skrajnie inaczej, nie siląc się na rozmach i kładąc nacisk na psychologię postaci – zwłaszcza Rahne Sinclair, Ilyany Rasputin i Douga Ramseya. Młodzi mutanci podążają tu za towarzyszącą im od jakiegoś czasu dziwaczną hybrydą człowieka i ptaka, do laboratorium, z którego się wywodzi. Tam odkrywają, że zaprzyjaźniony z nimi “Ptasi Móżdżek” był obiektem okrutnych, makabrycznych eksperymentów, przeprowadzanych przez marvelowski odpowiednik doktora Moreau. Doceniam empatię jaką Simonson obdarzyła nie tylko nastoletnich mutantów, ale także spotkane przez nich istoty oraz pewną superbohaterską prostolinijność, która bije od tej fabuły. Opisywane przez scenarzystkę dzieciaki popełniają błędy, kierują się emocjami, zmagają się z kompleksami i niepewnością, starając się jednocześnie postępować słusznie.

Album zamyka druga historia jej autorstwa, tym razem stworzona jednak na potrzeby X-Factor – co stanowi odwrócenie proporcji względem Masakry…, gdzie za dwie dłuższe historie odpowiadał Claremont, a za jedną Simonson. Na kartach serii, która dała dom zepchniętym na dalszy plan oryginalnym członkom X-Men – Cyclopsowi, Jean Grey, Beastowi, Icemanowi i Angelowi – debiut zaliczył sam Apocalypse i to właśnie Upadek… przedstawia jego kluczowe starcie z dawnymi podopiecznymi Charlesa Xaviera. Nie jest to może scenariuszowy majstersztyk, ale ze wszystkich trzech części zbioru to ta odcisnęła największe piętno na przyszłych losach mutantów i choćby dlatego warto poświęcić jej uwagę.

Osobiście w najnowszym “Punkcie zwrotnym” widzę coś na kształt niekoniecznie zgrabnego składaka, który mimo wszystko polecam odhaczyć, bo może pełnić funkcję pewnego rodzaju łącznika pomiędzy znacznie lepszymi Masakrą mutantów oraz następnym w kolejności Inferno

Recenzja X-Men. Punkty zwrotne: Masakra mutantów 

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.

AUTOR Maurycy Janota

Wsiąknął w komiksy za sprawą legendarnego runu Franka Millera w serii o Daredevilu. Odkąd przeczytał wszystkie historie z udziałem Matta Murdocka i Elektry, zabija czas na różne sposoby. Pisze opowiadania, po raz setny wraca do oryginalnej trylogii Star Wars lub ogląda horrory studia Hammer.

PRZECZYTAJ TAKŻE

[RECENZJA] Świt X. X-Men tom 1

Prolog inicjatywy Świtu X – wspólnego tytułu dla całego szeregu zrestartowanych serii o mutantach – …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *