PANTEON / BIOSY / EVENTY / OPISY / UNIWERSUM MARVELA / EVENTY MARVELA / [RECENZJA] X-Men. Punkty zwrotne: Masakra mutantów

[RECENZJA] X-Men. Punkty zwrotne: Masakra mutantów

Doczekaliśmy czasów, w których rodzimi wydawcy zaczynają powoli orientować się, że trwający przeszło piętnaście lat, legendarny run Chrisa Claremonta w serii Uncanny X-Men i jej rozmaitych spin-offach to nie tylko Dark Phoenix Saga oraz Days of Future Past. Ostatni raz tak dużo jego komiksów o mutantach ukazywało się, gdy na rynku dominował jeszcze TM-Semic.

Część z nich przyniosła kolekcja “Superbohaterów Marvela” (mowa o tomach poświęconych Colossusowi, Storm, Rogue czy Kitty Pryde), a teraz kolejne kawałki tego wartościowego materiału odkrywa Egmont Polska. Po tym, jak w 2019 roku wydawnictwo przypomniało czytelnikom wybrane zeszyty X-Men ilustrowane przez Jima Lee, zdecydowało się sięgnąć po zbierające klasyczne scenariusze Claremonta albumy z cyklu “Punkty zwrotne”.

Dotychczasowe komiksy z tej linii – trylogia o Hope Summers, na którą złożyły się Kompleks Mesjasza, Wojna o Mesjasza oraz Powtórne przyjście – prezentowały bardziej współczesne podejście do obdarowanych (historie pochodziły z lat 2007-2010). Tom czwarty, w którym skompilowano wszystkie części crossovera Mutant Massacre stanowi swoisty powrót do przeszłości, konkretnie do roku 1986. Choć pozornie wydaje się to fabuła na tyle odległa od wcześniejszych, że nie sposób je powiązać, spróbuję. Otóż moim zdaniem to właśnie tutaj komiksy o X-Men wkroczyły w nową fazę, z której nie było już odwrotu, czym utorowały drogę m.in. do takich historii, jak saga o Mesjaszu.

Przed Masakrą mutantów świat posiadaczy genu X był światem prostszym. Co prawda zainicjowana przez Charlesa Xaviera drużyna dorobiła się do tej pory kilku odnóg – jego młodsi uczniowie przechodzili kolejne egzaminy dojrzałości w New Mutants, a ci najstarsi, których Claremont otrzymał w spadku po Stanie Lee i Jacku Kirbym, przenieśli się do serii X-Factor – ale nie wiązało się to ze zbytnią komplikacją ich zakątka uniwersum. Wręcz przeciwnie. Dzięki rozbiciu X-Men na trzy niezależnie działające od siebie zespoły każdy z rozrastającego się grona postaci znalazł swoje miejsce. Wątki poszczególnych mutantów toczyły się dalej bez większych przeszkód – kto chciał śledzić np. losy Cyclopsa, wiedział, że może odpuścić X-Men i zwrócić się ku X-Factor

Dość prędko ten dystans zaczął się jednak zmniejszać. Bohaterowie coraz częściej przeskakiwali z jednego tytułu do drugiego, a brak znajomości któregoś z elementów tej układanki skutkował pozbawieniem się pełnego obrazu i kontekstu. Stopniowo zanikało to, co charakteryzowało dotąd run Claremonta, czyli bardziej osobista perspektywa. Scott, Ororo czy Logan zatracili w tych seriach cechy postaci z krwi i kości (i adamantium), stając się pionkami w większej grze. Świat napęczniał tak, że potrzebował jakiegoś rozładowania. Jak się miało okazać, będzie potrzebował go odtąd regularnie. 

Masakra mutantów rozpoczęła ten nowy cykl życia X-Men i o ile w dłuższym ujęciu narobiła więcej szkody niż pożytku, o tyle sama w sobie jest udaną, dobrze skonstruowaną historią, w której czuć napięcie, terror i dużą stawkę. 

W witającym czytelnika z albumem, chaotycznym streszczeniu wydarzeń prowadzących do crossovera wydawca zdaje się chcieć przekazać jak najwięcej informacji. A lepiej byłoby gdyby po prostu skupił się na tych najważniejszych. Przykładowo fragmenty dotyczące serii o Thorze i Power Pack (które skrzyżowały się z X-Men, New Mutants i X-Factor z prozaicznego powodu – kontrolę nad nimi sprawowali odpowiedzialni za ostatni z wymienionych x-tytułów, Louise Simonson oraz jej mąż, Walt) można pominąć, bo wprowadzają jedynie niepotrzebny zamęt. Równie mało istotne dla reszty fabuły jest to, co działo się wówczas w Daredevilu autorstwa Ann Nocenti.

Kluczowa wiedza, jaką moim zdaniem warto posiadać przed lekturą Masakry… to ta z zakresu wspomnianego zawiązania się zespołu X-Factor (do którego doszło na skutek przywrócenia do życia Jean Grey) oraz pochodzenia Morloków, którzy zadebiutowali u Claremonta kilka lat wcześniej w jego sztandarowej serii. Tworzyli oni ukrywającą się w podziemiach grupę mutantów, wolących – ze względu na nietypowy wygląd lub niepożądane moce – nie wchodzić ludziom w drogę. Odrzuceni przez społeczeństwo, wypchnięci poza margines, mimo trudnych charakterów i paru tarć z X-Men, mogli budzić współczucie.

Dlatego też podjęcie decyzji o ich brutalnym uśmierceniu było prawdziwie szokujące i takie też pozostaje do dziś. Oględziny ciemnych kanałów, w których światło latarki w każdym momencie może paść na leżące pod ścianami ciało przypominają scenę z trzymającego w napięciu horroru. To najdosadniejsze, najmocniejsze obrazy od czasu God Loves, Man Kills. Zimny prysznic, który obmywa ze złudzeń – dystopia z Days of Future Past przestaje być jedynie przestrogą, a zaczyna rzeczywistością. 

Poprzedzenie masakry ściągnięciem do tunelu kilku młodszych, szukających tam schronienia mutantów okazało się z kolei następnym zabiegiem dowodzącym tego, że Claremont i Simonson, pomimo ciągle typowych dla lat 80. skłonności do długich dialogów i nadmiernej ekspozycji, znają się na swoim fachu, potrafią zadbać o dramaturgię i manipulować emocjami czytelnika. Wszystko to sprawia, że Masakra…, nieco rozproszona i nieuporządkowana, wciąż wbija w fotel.

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.

AUTOR Maurycy Janota

Wsiąknął w komiksy za sprawą legendarnego runu Franka Millera w serii o Daredevilu. Odkąd przeczytał wszystkie historie z udziałem Matta Murdocka i Elektry, zabija czas na różne sposoby. Pisze opowiadania, po raz setny wraca do oryginalnej trylogii Star Wars lub ogląda horrory studia Hammer.

PRZECZYTAJ TAKŻE

[RECENZJA] Strażnicy. Rorschach

Doświadczenie mówi, że dopisywanie kolejnych rozdziałów i reinterpretacji do świata Strażników Alana Moore’a raczej nigdy …

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *