PANTEON / RECENZJE / FELIETONY / FILMY / [RECENZJA] Wonder Woman (2017)

[RECENZJA] Wonder Woman (2017)

Nie ma co ukrywać, iż postać Wonder Woman zajmuje w moim sercu szczególne miejsce – kto śledzi nasz portal pewnie już zdążył się domyśleć. Możecie sobie łatwo wyobrazić, że na film o przygodach dzielnej Amazonki czekałem bardziej, niż na jakąkolwiek inną produkcję filmową w tym roku. No i doczekałem się… dobrego filmu. W pewnych aspektach to nawet coś więcej niż dobre kino, to jeden z najlepszych superbohaterskich tytułów ostatnich lat. W tej beczce miodu jest jednak łyżka dziegciu i nie mogę tego przeboleć. Zacznijmy jednak od początku.

Fabularnie nie ma wielu niespodzianek. Śledzimy pierwsze kroki Diany, która od dziecka wykazuje wielką chęć do sięgnięcia po miecz, tarczę i łuk. Jako jedyne dziecko na Rajskiej Wyspie, spędza dnie na podglądaniu dorosłych wojowniczek wbrew zakusom jej nadopiekuńczej matki. Księżniczka Amazonek znajduje nauczycielkę w Antiope, najznamienitszej żołnierce w historii swojego ludu. Mijają lata, dorosła już Diana wręcz pali się do walki, a jej wewnętrzny ogień podsycają opowieści o Aresie, bogu wojny, który może kiedyś nadejść, by znów siać zamęt. Oliwy do tego ognia dolewa katastrofa samolotu, który rozbija się u wybrzeży (teoretycznie) ukrytej przed światem Themysciry. Pilotem okazuje się Steve Trevor i w tym miejscu przygoda dopiero się zaczyna.

Oczywiście nie mam zamiaru zdradzać co dzieje się później, ale napiszę, że widzowi dane będzie zobaczyć okrucieństwa wojny, efektowne (jak diabli!) walki, heroizm w czystej postaci i humor, który bije na głowę przaśne żarty z innych filmów tego typu. Teraz rozłóżmy te elementy na części pierwsze. Jeśli chodzi o setting, I Wojna Światowa to z jednej strony oczywisty wybór (bo uzasadniony fabularnie), z drugiej dość ciekawy. Diana w komiksach miała swoje wojenne epizody (podczas II Wojny Światowej), ale czytelnicy znają ją raczej z historii osadzonych w czasach (względnego) pokoju. Przede wszystkim wybór tego okresu znacznie ogranicza budowanie świata przedstawionego. Ot, mamy wojnę, więc nie trzeba tutaj kreślić skomplikowanego kontekstu, wyjaśniać dokładnie co się dzieje, szczególnie z perspektywy bohaterki.

Wonder Woman (nigdy tak nie nazwana w tym filmie) poznaje świat poza Rajską Wyspą, ale służy to raczej wątkom humorystycznym, niż budowaniu postaci. Nie jest to wcale wada, ponieważ to nie pojmowanie świata, ale rozumienie ludzi go zamieszkujących jest tym co ubogaca Dianę. A ludzie, jak twierdzi główny złoczyńca filmu, nigdy się nie zmieniają.

Jednak trochę czuć, że „koszmary” wojny to jednak mocno zużyte schematy, które nie zrobiły na mnie większego wrażenia. To nie Szeregowiec Ryan czy inna Kompania Braci (tak, wiem, nie ta Wojna). Co prawda giną tutaj cywile, ludzie krzyczą, amputowane kikuty krwawią, żołnierzy prześladują duchy przeszłości, ale to nie jest film o tym. Choć te sceny mają budować motywacje Diany, to stanowią raczej konieczny dodatek w tle, niż coś na co zwraca się większą uwagę.

Mimo tego, że film jest raczej posępny, bo wojna to nie jest wesoła sprawa, jest tutaj sporo luzu i nienachalnego humoru. Humor ten bazuje na naiwności i pozornej niewinności tytułowej bohaterki. Wypada to dość naturalnie, a o jakości żartów mogą świadczyć gromkie salwy śmiechu jakie wybuchały na sali kinowej. Kapitalnie wypada niezwykle dwuznaczna scena, w której Steve Trevor wychodzi z kąpieli, ale właściwie w każdym akcie poza finałowym można znaleźć coś, co choć trochę pomoże unieść kąciki ust.

Drugim elementem, który może przywołać uśmiech na twarzy są sekwencje walki. Pomimo tego, że nałożono tutaj sporo CGI, efekty slow-motion może nie zawsze są potrzebne to… o ja Was proszę, to uczta dla oczu! Styl walki jakim posługuje się Wonder Woman to coś świeżego i cholernie efektownego. Diana prowadzi walkę wykorzystując całą przestrzeń dookoła siebie. Przewroty, podcięcia i piruety nie służą tutaj temu, żeby zdobyć wysokie oceny od jurorów Tańca z Gwiazdami, ale mają praktyczny sens. Dzięki temu Amazonka zdobywa przewagę nawet jeśli jest otoczona. Trochę blado przy reszcie filmu wypada finałowa walka, która może przywodzić na myśl bitwę z Doomsdayem z Batman v Superman. Nie jest do końca czytelna, a wszechobecny ogień sprawia, że efekty specjalne dominują nad całością. Do ostatniej potyczki jeszcze wrócę, ale w innym kontekście.

I teraz przychodzi czas, w którym muszę pochwalić najdoskonalszą rzecz w Wonder Woman. Boję się, że zabraknie mi słów, ale spróbuję. Bo widzicie, filmowa Diana to bohaterka totalna. Postać jednocześnie archetypicznie superbohaterska i zarazem odstająca od obrazu typowych peleryniarzy i peleryniarek. Amazonka staje się symbolem nadziei i miłości, jakim Superman pewnie nigdy nie będzie w DCEU, ale jest też bardzo ludzka, stąpająca twardo po ziemi i bliska cierpieniu maluczkich. Potrafi zburzyć wieżę jednym uderzeniem, ale jej potęga jest czymś więcej niż tylko środkiem do podkręcenia scen akcji.

Diana walczy w to co wierzy. Choć to z początku są nierealistyczne ideały, inspiruje ludzi, żeby szli za nią, daje im wiarę w lepsze jutro. Jest troskliwa, dobra i miłosierna, ale też nieustępliwa, waleczna i pełna rozgoryczenia tym, co zastała w świecie poza Rajską Wyspą. Wonder Woman jest prawdziwie Cudowna, bo reprezentuje to, co jej najlepsze komiksowe inkarnacje. To postać skomplikowana, ale jednocześnie posiadająca proste motywacje. Dysponuje wielką mocą i w związku z tym czuje się odpowiedzialna za to jak ją wykorzysta (Wujek Ben ©). W tym wszystkim trzeba pamiętać, że Amazonka nie zna dobrze ludzi, przez co się potyka, myli, a jej ideały to dopiero się kształtują. Brzmi jak dobry przepis na origin dla superbohaterki i tak w rzeczywistości jest.

Niestety obraz ten niemal całkowicie idzie w diabły pod koniec filmu. Nie chcę wchodzić na bardzo, bardzo spoilerowe rejony, ale powiem tylko, że kulminacja Wonder Woman jest (swego rodzaju) tym, czym było „Save… Maaartha” w Batman v Superman. W bohaterce następuje gwałtowna przemiana, a słowo klucz pomaga jej w zmaganiach… i wypada to bardzo, bardzo źle. Utrzymany w podnoszącym na duchu nastroju, nasycony heroizmem i nadzieją film nagle wali po głowie obuchem absurdu, serwując anty-klimatyczny, idący ewidentnie na skróty finał. Pozostawia to widza z poczuciem, że miast świetnego od początku do końca kina, dostaliśmy produkt, którego ogromny potencjał został zmarnowany.

Na koniec muszę jeszcze powiedzieć parę słów o kreacjach aktorskich. Gal Gadot w roli Diany to jest mistrzostwo świata. Aktorka przechodzi bardzo naturalnie od ciepła i niewinności do heroizmu i zażartości w bitwie. Izraelska artystka pokazuje tutaj cały swój warsztat i wypada fenomenalnie. Jej Wonder Woman to dokładnie ta postać z kart komiksów, którą czytelnicy pokochali. Piękna, mądra, odważna i czuła, a Gadot w swojej roli każdą z tych cech prezentuje z precyzją ale też lekkością. Nie gorzej jest z pozostałą obsadą. Chris Pine jako Steve Trevor wypada bardzo naturalnie, a główny antagonista ma w sobie coś przekonującego i magnetycznego, dzięki roli [nie mogę zdradzić kogo]. Reszta aktorów i aktorek również spisała się na medal i nawet mimo tego, że na ekranie dominowała Gadot i Pine, można bez większych problemów docenić starania drugoplanowych bohaterów, bohaterek i czarnych charakterów.

Mógłbym jeszcze napisać o wiele więcej, ale musiałbym wdać się w dyskusję z tymi aspektami filmu, których zdradzać jeszcze nie chcę. Bardzo chętnie za to podejmę się dyskusji z osobami, które mają seans za sobą, a Ci którzy jeszcze filmu nie widzieli… idźcie do kina! To bez dwóch zdań jeden z najlepszych filmów bazujących na komiksach ze stajni DC – i to nie tylko w DCEU, ale w ogóle. Mimo rozczarowującego finału swojego solowego filmu, Wonder Woman to bohaterka jakiej potrzebujemy, nawet jeśli filmowa Hippolita twierdzi, że na nią nie zasłużyliśmy. To też historia supebohaterska, która zgrabnie definiuje gatunek, nie popadając jednoznacznie w kicz. Polecam i czekam na więcej Diany na ekranach. Oby było jeszcze lepiej!

 

AUTOR Paweł Kicman

PRZECZYTAJ TAKŻE

[FELIETON] Komiksowe podsumowanie roku 2017

Żegnaj 2017. Witaj 2018. Przynieś nam więcej dobrych komiksów… i nie tylko. Dość odważnie, bo …

4 komentarze

  1. „Gal Gadot w roli Diany to jest mistrzostwo świata.” – mentalne gimnazjum wiecznie żywe.

    • Autokrytyka, czy ukrywa się za tym zdaniem jakaś głębsza myśl? Rozmawiajmy poważnie, dość już jest w Internetach frazesów i dennego pustosłowia.

      • Jeśli w „Internatach dość jest frazesów i dennego pustosłowia” to co w powyższej recenzji robi właśnie frazes/pustosłowie? Obserwuję recenzje Pawła od dłuższego czasu. On chce pisać ze swadą, ożywczo, bywa w nich nawet arogancki, ale w każdym jego tekście są potworki tego typu, przez co doprawdy trudno określić, jaki on ma właściwie styl. Dalej: I i II wojna światowa, to się z małych liter pisze. I Temiskira, na miłość boską! Jak ktoś wstawi do recenzji angielską nazwę albo „Save Martha” w oryginale to nie łechta tym nikogo, no może poza własnym ego.

        • Chwileczkę, oprócz tego sformułowania jest jeszcze obszerna argumentacja. Piszesz, jakby całość kręciła się wokół cytowanego zdania. Poza tym, gdzie zapisano prawo zakazujące w recenzjach używania kolokwializmów? Dlaczego nie mogą być one charakterystyczne dla Pawła? Gdzie tu błąd?

          Jeśli chodzi o wojny światowe, to dopuszczalna jest pisownia wielkimi literami. Zwrot „Save Martha” nie działa tak mocno w wersji „uratuj Martę”. Intencja recenzenta jest moim zdaniem oczywista. Nasze tradycyjne, estetyczne przyzwyczajenia w kwestii przeplatania tekstów „anglicyzmami” ciężko uznać za wiążące dla innych autorów.

          Rozumiem, że publicystyka Pawła może Ci się nie podobać. Mnie ta recka wyjątkowo podeszła. W szczególności akapit opisujący Dianę. IMO właśnie emocje nadają temu fragmentowi moc.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *