Jeśli zaglądacie na tą stronę przynajmniej czasami, to najbardziej elementarny know-how z dziedziny superbohaterów nie jest Wam obcy. Genezę takich postaci jak Hulk, Spider-Man czy Fantastyczna Czwórka zna prawie każdy, kto miał okazję stykać się z historiami obrazkowymi od Marvel Comics. Ale bądźmy zupełnie szczerzy, ilu z was miało okazję fizycznie wejść w posiadanie pierwszych przygód najpopularniejszych herosów? Przypuszczam, że praktycznie nikt. Z pomocą mniej majętnym, bądź zbyt młodym nieborakom przychodzi wydawnictwo Hatchette oferujące najbardziej oldschoolowy tom Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, jaki tylko można objąć geekowskim umysłem.
Subiektywnie twierdząc, nie czuję się w obowiązku omawiać fabułę tego komiksu. Jak nadmieniłem wcześniej, są to historie, które znają już wszyscy. Mimo to, miło jest przyjrzeć się jak wyglądały standardy rynku komiksowego w latach sześćdziesiątych. Sposób opowiadania historii, objętość poszczególnych opowieści, ilość miejsca poświęcanego się na wstęp/genezę bohatera itd. Rzeczą, która zdziwiła mnie tu najbardziej, był kontrast poziomu pulpu w porównaniu do innych, paradoksalnie młodszych opowieści. Przez X-Men Second Genesis ciężko było mi przejść, głównie z powodu archaicznego sposobu pisania dialogów oraz zastosowanej tam formy ekspozycji. Zanim zabrałem się za Marvel Origins, obawiałem się dokładnie tych samych, literackich „strzałów w twarz”. Jak bardzo się myliłem… wygląda na to, że 5 dekad temu rynek nie zmieniał się jeszcze w swoją własną kliszę. Teksty w ramkach narratorskich oraz te „dobywające się” w ust postaci, mają idealnie wykrojoną długość. Przekazywane jest nam to, co wiedzieć musimy w ilościach, które nie przypominają książki telefonicznej. To ważna kwestia, gdy mamy do czynienia z historią obrazkową.
Selekcja opowieści zawartych w tym tomie mogłaby wydać się prosta i oczywista, ale jest w tym pewna głębsza rozwaga. Na Origins składają się nie tylko solowe początki poszczególnych postaci, ale także pojawiają się dwie kluczowe z perspektywy uniwersum historie o Avengers. Rzecz jasna, numer pierwszy, gdzie ekipa zostaje sformowana oraz numer czwarty, gdzie do drużyny dołącza Kapitan Ameryka a my widzimy Mścicieli w najbardziej rozpoznawalnym, podstawowym składzie. Domyślnym sloganem, jaki mógłby przyświecać tomowi 68 jest: „Tak zaczynali wasi ulubieńcy. Przed nimi była długa droga”.
Bardzo mi odpowiadał brak Boga Piorunów w solowej opowieści. gdyż Moim zdaniem brak Thora jest lepszy, niż jakakolwiek jego dawka (jego origin story dostaniemy innym razem, ale mówi się trudno).
Godna uwagi jest też notka dokumentalna stanowiąca zwieńczenie tomu 68. Nie doszukacie się tutaj przepastnej historii Marvel Comics, ani biografii najważniejszych twórców, ale dowiecie się jak zaczynał Dom Pomysłów. Od samego powstania Timely Comics – publikującego krótkie formy sci-fi – przez wypuszczane taśmowo romanse i westerny, aż do mitów o superherosach, za które Marvel jest kochany do dziś.
Rysunki? Dostosowane do czasów. Chłonie się je przyjemnie bo mimo swojej prostoty, wykonane są naprawdę umiejętnie. Każdy z rysowników, którzy zostawili swój ślad na łamach tego tomu, zasłużenie piastował swoje stanowisko.
Podsumowując ten wyjątkowo krótki zestaw przemyśleń. Jeśli ktokolwiek z Was chce ogłaszać się prawdziwym fanem uniwersum Marvela, powinien położyć łapki na omawianym tytule. To publikacja, z podgatunku skromnie reprezentowanego na naszym rynku. Historie tu zawarte są tak archaiczne, że nie sposób doszukać się ich w jakimkolwiek sklepie. A tutaj, jak na srebrnej tacy, podaje nam się pięknie wydane i skrupulatnie zebrane historie, dzięki którym nasza miłość do historii obrazkowych ma szansę rozwijać się w pełni.