Pierwszego tomu Velvet nie nazwałbym może pozycją wybitną, ale bez wątpienia było w nim coś hipnotyzującego, co wyróżniało go na tle pozostałych, wydanych ostatnio w Polsce komiksów szpiegowskich. Od kontynuacji nie oczekiwałem w zasadzie niczego więcej. Chciałem tylko ponownie przenieść się do Londynu ze schyłkowych czasów ruchu hipisowskiego, spotkać w nim świetnie napisaną protagonistkę i obserwować jak systematycznie zagęszcza się intryga, w którą się wplątała. W gruncie rzeczy właśnie to dostałem.
Tajne życie umarlaków wzorowo wywiązuje się z obowiązków, jakie odgórnie ciążą na drugim akcie każdej historii. Odpowiedzialny za scenariusz Ed Brubaker coraz bardziej komplikuje losy tytułowej Velvet i umiejętnie odkrywa przed nami kolejne elementy fabuły. Napięcie rośnie i rośnie, a autor buduje solidne fundamenty pod wielki finał. Jeśli wciągnęła was poprzednia część, ta raczej nie powinna zostawić po sobie uczucia niedosytu. O ile jednak w trakcie lektury U kresu, nie rzuciły mi się w oczy żadne wyraźne minusy, o tyle tutaj nie musiałem wcale daleko szukać, żeby kilka takowych znaleźć.
To drobiazgi, które w dużej mierze wynikają po prostu z moich osobistych oczekiwań względem tego komiksu, ale mimo to nie mogę o nich nie wspomnieć. Jednym z takich niuansów jest m.in. zastosowana w pewnym momencie przez Brubakera zmiana perspektywy. Dotychczas akcję śledziliśmy tylko i wyłącznie z punktu widzenia Velvet (poza króciutkim prologiem), co zresztą doskonale się sprawdzało. Nadawało to tej opowieści specyficznego, nostalgicznego tonu, który tak bardzo przypadł mi wcześniej do gustu. Główna bohaterka to w końcu doświadczona kobieta po czterdziestce. Sporo w życiu przeszła, a niektóre ze wspomnień rozgrzebywała w myślach częściej niż powinna. W tej postaci tkwiło tyle potencjału, że bez obaw można było do samego finiszu opierać na niej całą narrację.
Brubaker, może żeby jakoś urozmaicić historię, postanowił jednak na chwilę zwolnić Velvet z tego obowiązku i przejściowo przerzucił ten ciężar na dwójkę agentów, a mianowicie Colta oraz Robertsa. Scenarzysta skorzystał z takiego zabiegu, ale ostatecznie nijak mnie nie przekonał, żeby było to czemukolwiek potrzebne. Żaden z tego duetu nie wypadł nawet w połowie tak interesująco jak sama Templeton. W zamian za perspektywę postawionej pod murem wdowy, dostaliśmy dość konwencjonalne, budzące skojarzenia z gatunkiem noir, przemyślenia dwóch, kompletnie nam obcych, mężczyzn.
Ponadto autor wprowadza w Tajnym życiu… pewną złowrogą postać, która, jak zgaduję, odegra ważną rolę w finale. Zaskoczyło mnie, że sięga po nią tak późno i że nie napomknął o niej jeszcze w U kresu. Nie wiem za bardzo co sądzić o takim zagraniu z jego strony. Spodziewałem się raczej, że na tym etapie historii Brubaker odpuści sobie już dorzucanie do intrygi nowych bohaterów. Wszak wszystko wskazywało na to, że Velvet ograniczy się do kilku podejrzanych, których poznaliśmy w pierwszym tomie. Oczywiście istnieje prawdopodobieństwo, że to tylko ja odniosłem takie wrażenie, a inni dostrzegą w tym coś, co dodatkowo uatrakcyjni tę serię. Swoje zdanie uzasadniam zwięzłą formą tytułu, który zamknął się w piętnastu zeszytach. Brubaker trochę utrudnił sobie zadanie, zwiększając tuż przed samym zakończeniem grono postaci, zaangażowanych w intrygę.
Mam również parę uwag, związanych ze zwykłą wiarygodnością Velvet. Niektóre scenariuszowe decyzje autora skutkują zastanawiającymi dziurami fabularnymi. Brubaker narzucił sobie konwencję, w której niemal każdy bohater myśli parę kroków naprzód i stara się zmylić swojego przeciwnika. Musimy więc przyjąć, że działania Templeton i spółki to efekt umownych, szpiegowskich sztuczek, które nie mają większego przełożenia na rzeczywistość. Nawet będąc tego świadomym, nie wszystkie pomysły scenarzysty zdołałem zaakceptować.
Jako przykładu użyję zdarzenia, które ma miejsce na początku tego tomu, a zatem ciężko postrzegać je w kategoriach spoilera. Otóż, Velvet decyduje się porwać naczelnika Manninga, czyli jej byłego przełożonego w ARC-7. Przychodzi jej to zaskakująco łatwo, gdyż okazuje się, że wystarczy do tego… pobić dwóch ochroniarzy. Przypominam, że mówimy tu o człowieku, zarządzającym poważną agencją wywiadowczą, która od lat skutecznie kryje się w cieniu i pozostaje w zasadzie niemożliwa do namierzenia. Templeton naturalnie zna Manninga lepiej niż ktokolwiek inny, ale fakt, że nikt nie przygotował się na możliwość zamachu na naczelnika i że pożałowano mu porządnej obstawy, przeczy wszystkiemu, czego do tej pory zdążyliśmy dowiedzieć się o ARC-7.
Wymieniam niemal wyłącznie same minusy, tak jakby seria, wbrew temu o czym pisałem na początku recenzji, znacznie obniżyła loty. O jej zaletach nie piszę z trywialnego powodu – po prostu powtarzałbym wnioski z tekstu o U kresu. Ocenianie Tajnego życia umarlaków w kategoriach samodzielnego dzieła przypomina trochę omawianie kilkudziesięciu wyrwanych z kontekstu stron niezłej książki. Niby można to zrobić, ale nie będzie to zbyt miarodajne. Ważne, że Velvet to nadal solidny, stylowy thriller, który zwyczajnie zboczył kilka razy z kursu i zaliczył drobne potknięcia.
Na koniec jeszcze słowo o oprawie graficznej. Steve Epting ponownie radzi sobie kapitalnie. Jego rysunki nadają tej pozycji charakteru i wyjątkowości. Nie ujmując nic Brubakerowi, to nadal one stanowią najmocniejszą stronę tej publikacji.