PANTEON / RECENZJE / FELIETONY / FILMY / [RECENZJA] Valerian i Miasto tysiąca planet

[RECENZJA] Valerian i Miasto tysiąca planet

Po pierwsze przedstawię swoją postawę, jako komentatorki Valeriana. Jestem osobą, która nie lubi filmów dziejących się w kosmosie. Kochane przez ponad połowę ziemskiej populacji filmy z serii Gwiezdne Wojny są dla mnie niestrawne (robiłam trzy podejścia!). Ostatnim tego typu obrazem, który mi przypadł do gustu był… Piąty element (Strażniczy Galaktyki to moim zdaniem zupełnie oddzielna kategoria ;)). Właśnie to skłoniło mnie do wybrania się na najświeższy projekt Luca Bessona.

Valerian, wysokobudżetowy projekt filmowy, oparty na wątkach francuskiej serii o tym samym tytule, miał szansę sprzedać (dosłownie i w przenośni!) europejski komiks, amerykańskiemu widzowi. Podczepić się pod ogólnoświatową modę na kino superbohaterskie. Opowieść „na papierze” brzmi fantastycznie. Kosmiczny agent specjalny (tytułowy Valerian), wraz ze swą piękną partnerką (i deklarowaną miłością) Laurelinie wpadają na ślad spisku prowadzącego w przeszłość, do tragicznego końca planety Mul. Podczas śledztwa do dyspozycji mają wszelkie nowinki technologiczne oraz zasoby zaprojektowanych z wyobraźnią i starannością, rezydujących na stacji Alfa, cywilizacji. Jak warsztat Bessona ociosał ten pomysł? już tłumaczę.

Zacznę od minusów, których, niestety, trochę jest. Przede wszystkim największy według mnie błąd. Nie ma przedstawionej, poprzedzającej intrygę, historii bohaterów. Tak, wiem, film jest na podstawie komiksu, w którym doskonale opisano „kto”, „z kim” i „kiedy”. Tak, wiem, w polskiej telewizji nadawano serial animowany, również zawierający tę historię. Wiem też, że dopóki nie zobaczyłam reklamy filmu to w ogóle nie zdawałam sobie sprawy, że ktoś taki jak Valerian i Laureline istnieją. Nie uważam się za specjalistkę od komiksów tej serii, ale jeśli ja, która jednak coś tam temat ogarniam (przed seansem troszkę nadrobiłam braki w wiedzy) nie orientuję się w relacjach między ekranowymi Valerianem a Laureline, to co dopiero osoba, która przyszła na przykład dla aktora Dane’a DeHaana? Pierwsze 10 minut interakcji głównych bohaterów powoduje, że w głowie rodzą się pytania „Co? Ale? Dlaczego?”. I to mimo mającej zapełnić te luki ekspozycji.

Po drugie, przedstawienie stacji kosmicznej Alpha, czyli tytułowego Miasta tysiąca planet. Pierwsze minuty filmu świetnie dały do zrozumienia jak gigantyczna i multikulturowa jest ta placówka. Nie trzeba robić z widza naiwniaka wstawiając scenę, w której komputer pokładowy ponownie streszcza demografię miejsca. Niby mówiła to do Valeriana i Laureline, ale ci, jako agenci rządowi, powinni o tym już wiedzieć. Widz też to wie, przed chwilą pokazano to bardzo dosadnie i zgodnie ze sztuką filmową. Zresztą wszystkie te informacje można było odczytać z innych elementów narracji oglądając uważnie film. Podobnej ekspozycji jest tu mnóstwo.

Trzecie i ostatnie – Bubble. Kosmitka grana przez Rihannę. Dlaczego dałam ją jako minus? Bo było jej za mało! Piosenkarka „w roli” aktorki nie zaszalała, ale z drugiej strony, oglądanie jej mnie nie bolało. Zabolało mnie, że przygoda tej postaci tak szybko się skończyła. Zauroczyła mnie swoja osobowością i wniosła do filmu niewymuszony dowcip. Była wprost urocza.

Teraz plusy. Och, największym plusem filmu jest jego strona wizualna. W mojej skromnej opinii, Avatar Camerona przy Valerianie odpada w przedbiegach. Scena na planecie Mul i rasa Perły jest zachwycająca. Besson dobrze wykorzystał mnogość i różnorodność istot przedstawionych w komiksie. Pokazał je w nowym świetle dodając też trochę ciekawych ras od siebie (ponownie – Bubble <3). Zresztą to się odnosi nie tylko do gatunków, ale ogólnie całego uniwersum, w którym żyją Valerian i Laureline. Jak wspomniałam wcześniej, przed seansem trochę poczytałam, ale nie na tyle żeby wiedzieć, co dokładnie było przeniesione ze świata komiksu do filmu. Mam na myśli sceny z życia codziennego, stroje, a zwłaszcza technologię. Cała scena na bazarze… było to tak bardzo pokręcone, ale jednocześnie miało sens. W każdym razie ja to kupiłam!

Kolejnym plusem jest fakt, że pomimo wizualnej odmienności od naszego świata, realia filmowe są w gruncie rzeczy zbliżone do naszych. Mają tam nielegalnych imigrantów, pracujących na czarno, płaczące dzieci i wkurzone matki, żonę szalejącą na bazarze i jęczącego męża noszącego za nią  zakupy. Mają też zdrady, hipokryzję, większe dobro, masową eksterminację…

Film na pierwszy rzut oka wydaje się dość lekki, ale im dalej wnikamy w fabułę, tym więcej widzimy walki dobra ze złem, nawiązań do współczesnej polityki i igrania z sumieniem widza. Historia, którą przedstawił reżyser i ostateczna decyzja Laureline, a później Valeriana – stanowiące główne przesłanie filmu – na pierwszy rzut oka wydawały się wręcz oczywiste. Zastanawia mnie, czy gdyby strony konfliktu nie kontrastowały tak w kwestiach dobra/zła, odwagi/tchórzostwa, podjęcie decyzji przez głównych bohaterów byłoby równie proste i oczywiste.
Wiem, że są ludzie, którzy uznali fabułę filmu za dno i pięć metrów mułu. Pewnie tak też można na to patrzeć. Da się wytknąć twórcom kilka luk fabularnych, ale, szczerze mówiąc, nie zwróciłam na to większej uwagi. Film trwał 137 minut i uważam, że ten czas Besson wykorzystał bardzo dobrze. Pomimo kilku uwag technicznych z kina wyszłam zadowolona, a przecież o to najważniejsze.

*

AUTOR Martyna

Bardziej filmy niż seriale (aczkolwiek bardzo lubię "Doctor Who" i "Supernatural"). Bardziej Marvel niż DC (aczkolwiek "Young Justice" przyjemnie się oglądało). A Błażej zawsze denerwuje tak samo :P

PRZECZYTAJ TAKŻE

[NEWS] Zwiastun filmu Valerian i Miasto Tysiąca Planet

Ekranizacja komiksu Valerian: Cesarstwo Tysiąca Planet doczekała się ekranizacji. Poniżej pierwszy zwiastun produkcji. Za kamerą stanął Luc …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *