Na wstępie przyznaję, wielkim fanem Thora nigdy nie byłem. Nie mówię tutaj o generalnym wachlarzu jego przygód, tylko o samej postaci. Znikoma słabość do mitologii nordyckiej, czy zachwyt wielu domorosłych metalowców, skutecznie odrzucały mnie od napuszonego, prowadzącego hulaszczy tryb życia półboga. Jednakże dawka charyzmy, jaką tchnięto w jego filmową postać sprawiła, że tematem warto było się zainteresować.
Dlatego też z czasem zacząłem sięgać po nieco więcej przygód Gromowładnego i znalazłem tam pewną niszę, która idealnie odzwierciedla mój gust. Kwintesencją Marvelowskiego Thora stało się dla mnie nie żonglowanie motywami z mitów, a eksplorowanie kosmicznych realiów, w których żyje. Ścierające się światy, istoty z innych wymiarów, czy konflikty na kilku płaszczyznach czasowych i przestrzennych jednocześnie. Zatem zastanówcie się jak podekscytowany byłem, gdy zaczęły pojawiać się coraz to nowsze doniesienia o filmowym Ragnaroku.
Loki (Tom Hiddleston) stał się nieodzownym składnikiem filmowych przygód Thora.
Thorowi nie wiedzie się zbyt dobrze. Mjolnir zniszczony, bogini śmierci Hela terroryzuje Asgard. Bohater zostaje wysłany na dalekie peryferie kosmosu, a tuż za rogiem nadchodzi koniec wszechrzeczy, czyli tytułowy Ragnarok. I to wszystko w przeciągu jednego dnia. Jednakże rozwiązanie całej sytuacji utrudnia fakt, iż Bóg Piorunów musi sprawdzić się w kosmicznych walkach gladiatorów. W dodatku stając w szranki z Hulkiem, który od dwóch lat miał status zaginionego (nie przekraczam ilości spoilerów, których nie serwuje dystrybutor w materiałach promocyjnych).
Ktoś może teraz drapiąc się delikatnie po głowie zapytać, jakim cudem bohater nordyckich mitów trafił w środek tak kuriozalnie brzmiącej opowieści. Odpowiedź przynosi świętej pamięci artysta, który w bieżącym roku obchodziłby swoje setne urodziny. Jeśli nie kojarzycie Jacka Kirby’ego, przed senasem bez wątpienia powinniście nadrobić nieco zaległości. Najnowsza produkcja od Marvel Studios stanowi bowiem ukłon w stronę nieco bardziej… nietuzinkowych opowieści z okolic lat 70-80. Cała nowa kosmiczna mitologia wraz z jej krzykliwą i futurystyczną otoczką znalazła swoje miejsce na celuloidzie.
I to właśnie jedna z rzeczy, które uwielbiam w przygodach Thora. Świadomość faktu, że Bóg Piorunów staje się tutaj stricte bohaterem komiksowym, aniżeli kalką nordyckich podań. Zrozumiałym będzie oczywiście sprzeciw niektórych odbiorców, dla których puryzm w tej kwestii jest wartością nadrzędną. Jednakże jeśli potrafiliście przyjąć na swoje ekrany kosmicznego, gadającego szopa z wielkim działem laserowym, na kosmicznych gladiatorów też znajdzie się miejsce. Jednakże samą konwencją film się nie obroni, bo bez scenariusza ciężko będzie wysiedzieć na sali bez sporadycznego zerkania na zegarek. Przynajmniej na blockbusterze, bo wrzucanie do jednego wora filmów Terrence’a Mallicka oraz Marvel Studios może być krzywdzące, dla którejś ze stron.
Wbrew apokaliptycznemu tytułowi, Filmowe Uniwersum Marvela wcale nie chyli się ku upadkowi.
Tak jak w przypadku poprzednich produkcji studia, jest ok. Miejscami naprawdę dobrze, innymi wręcz podręcznikowo powtarzalnie. W efekcie daje to nam historię niezwykle lekkostrawną, ale w żadnym wypadku nie pretendującą do miana nowatorskiej, czy choćby ambitnej. Ot zabawne kino popcornowe, gdzie widz nie zostanie potraktowany jak bałwan. Miejscami nawet bardzo zabawne, biorąc pod uwagę fakt, że w niektórych poprzednikach żart z rękawa wypadał kilkukrotnie w czasie sceny. Tutaj nie jest inaczej, a gagi serwowane są naprawdę często. Nawet kiedy na arenie obok bohaterów trup ściele się gęściej niż zwykle.
To wszystko działa również, a wręcz zwłaszcza dzięki wybornej reżyserii Taiki Waititi. Nowozelandczyk już w swoich poprzednich produkcjach udowadniał, że potrafi mierzyć się zarówno z nieco czarniejszą dawką humoru sytuacyjnego, jak i z infantylnym slapstickiem. Nie inaczej jest w przypadku Thor: Ragnarok. Film wybrzmiewa zarówno na płaszczyźnie prowadzenia scen dialogowych, ekspozycji jak i imponującej rozwałki. Widać, że z materiałem pracował ktoś, kto od początku starał się realizować swoją spójną wizję. Potwierdzają to wypowiedzi producenta oraz samego reżysera. Materiałem, który zagwarantował Taice pracę w Marvelu była bowiem scena walki odbywająca się w rytm muzyki Led Zepplin. Właściwy człowiek na właściwym stanowisku. Mało tego, widać wyraźnie, że atmosfera na planie była równie luźna, jak konwencja filmu. Aktorzy w wielu momentach dostawali wolną rękę co do improwizacji, pójścia „na żywioł”. I jak pięknie im się to udaje.
Starzy wrogowie i nowi przyjaciele.
Aktorzy w tym filmie spisują się wprost idealnie. Hemsworth jako Thor od samego początku jest rewelacyjny. Umiejętnie dźwiga patetyczne przemowy o losach Asgardu, jak i komediowe dialogi prowadzone z resztą gladiatorów, czy Hulkiem. Hiddleston nie bez powodu zaskarbił sobie miłość fanów już w Avengers, a jego urok nie zdążył osłabnąć. Mark Ruffalo jako Hulk również był strzałem w dziesiątkę, a przy odpowiednio napisanym wątku zielonego potwora (najlepiej sportretowanym odkąd Hulk pojawił się na ekranach kin) ma możliwość zabłyśnięcia.
Jednakże wszystkie te gwiazdy zdają się blednąć przy narodowym skarbie jakim jest Jeff Goldblum. Nie sądzę żeby jakikolwiek inny aktor w całej historii X muzy miał ze swojej roli taki ubaw jak nasz Grandmaster. Może Michael Sheen w ostatnim Zmierzchu mógłby stanąć w szranki. Rola jest przezabawna, postać wygląda kuriozalnie przepięknie i mam nadzieję, że nie jest to jej ostatni występ w MCU. Takich person nam potrzeba w tym smutnym wszechświecie.
Niespodzianka! To nie Cate Blanchett w roli bogini Heli, jest największą obsadową atrakcją filmu.
Przy tym kolorowym złoczyńcy niestety nieco gorzej wypada Hela. Cate Blanchett dźwignęła by swymi barkami każdą rolę, co zresztą robi ponownie. Jednakże to (któż by zgadł) kolejny złoczyńca z motywacją cienką niczym sik pająka. Daleko jej do najgorszej postaci komiksowej, ale nie zagrzeje miejsca choćby w top 5.
Dodatkowy punkt należy się twórcom za oprawę audiowizualną. Led Zeppelini to jedno, ale gdy w tle rozbrzmiewa muzyka całymi garściami czerpiąca z new retro i syntezatorowych kompozycji sprzed 30 lat, jak mógłbym nie dać się porwać? To ogromnie zróżnicowany soundtrack, w którym każdy znajdzie coś pod swój gust. Ponadto organicznie wyglądające kostiumy rezydentów planety Sakaar i piękne projekty maszyn, budynków, czy zbroi. Dorośliśmy już do tego, by nie wstydzić się kiczu i jasnych kolorów. Miejmy nadzieję, że inne studia też się tego nauczą.
Słowem podsumowania. Thor: Ragnarok to świetna produkcja. Idąc na nią z otwartym umysłem i odpowiednim zestawem oczekiwań, będziecie bawić się świetnie. Produkcja ta nie jest pozbawiona wad, a formuła może zdawać się odtwórcza. Jednakże czerpie inspiracje z tak pięknych rzeczy, że nie sposób nie zakochać się w tych ruchomych obrazkach. Was wysyłam do kina, a sam lecę ponownie odpalić Flasha Gordona.