Wydany w Dzień Dziecka album zatytułowany po prostu Thor (bez żadnego rozwinięcia, podtytułu czy charakterystycznego dla tej postaci epitetu) to kolejna warta uwagi pozycja od Egmontu – lubiany bohater, ceniony twórca, jeden konkretny tom, pięćset stron lektury… Brzmiało to jak komiks wręcz stworzony dla osób chcących lepiej poznać Boga Piorunów przed seansem Thor: Miłość i grom. Ale może niekoniecznie dla tych najmłodszych – wbrew temu, co sugerowałaby data premiery.
Na Ziemi, w samym środku pustyni, ląduje Mjolnir. Legendarna broń momentalnie staje się obiektem pożądania Victora Von Dooma. Powstrzymany przez Fantastyczną Czwórkę musi obejść się jednak smakiem. Dobrze się zresztą składa, bo wkrótce zjawia się po nią jej prawowity właściciel – samotny, pozbawiony królestwa i ludu, których kres nastał wraz z Ragnarokiem. Rekonstrukcję Asgardu rozpoczyna od przywołania na obrzeża Oklahomy ogromnego, lewitującego zamku, następnie zaś wyrusza na poszukiwanie dawnych towarzyszy. Tylko czy aby na pewno dla bogów jest miejsce wśród zwykłych ludzi?
Za streszczoną powyżej opowieścią o Thorze stoi J. Michael Straczynski, uznany scenarzysta i pisarz science-fiction kojarzony najmocniej z postacią Spider-Mana oraz serialem telewizyjnym Babylon 5. Składają się na nią dwa zeszyty serii Fantastic Four (#536–537), szesnaście numerów Thora (#1–12 i #600–603) oraz wieńczący run autora one-shot pt. Thor Giant-Size Finale. Biorąc pod uwagę, że Straczynski nigdy wcześniej, ani nigdy później nie pisał już o Odinsonie, można by wywnioskować po tym opisie, że będziemy mieli tu do czynienia z zamkniętą i przystępną historią. Tak jest wyłącznie w teorii – mimo dużej liczby stron początek pozostał nieczytelny i konfundujący (nie wiemy, jak przebiegał Ragnarok i co się działo ostatnio z Thorem oraz jego alter ego, Donaldem Blake’iem), a zakończenie… otwarte i urwane w niespodziewanym punkcie. Ciężko zatem mówić o satysfakcjonującym doświadczeniu.
Zwłaszcza ten brak puenty kładzie się cieniem na omawianym albumie. Niedostarczający odpowiedzi wstęp daje się jeszcze przeboleć, bo fabuła z czasem wyraźniej się klaruje, nabiera tempa i charakteru. Starania Thora obserwuje się summa summarum z zaciekawieniem, więc tym bardziej szkoda, że Straczynski żegna się z tytułem tak nagle. Komiks zaciąga kredyt zaufania, domaga się od czytelnika cierpliwości, a ostatecznie zostawia nienasyconym.
W trakcie lektury zastanawiałem się czemu służyło wybiórcze opublikowanie pierwszych sześciu zeszytów tej serii w Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela (mowa o tomie: Thor: Odrodzenie), ciesząc się, że poznaję ten materiał w pełniejszej wersji. Teraz dochodzę jednak do wniosku, że selekcja WKKM nie była wcale tak bardzo pozbawiona sensu. W finale Odrodzenia Thor sprowadza przecież wszystkich Asgardczyków na Ziemię. Ważny wątek doczekuje się konkluzji. Czytelnik zostaje doprowadzony do końca pewnego etapu. Hachette ucięło opowieść jeszcze zanim rozpędziła się intryga Lokiego i zanim rozkwitł romans pięknej Keldy z prostym Billem pracującym w jadłodajni.
Scenariuszowe problemy typu: miejscowy nadmiar patosu i nadęcia w dialogach, nietrafiony humor (w każdej scenie z udziałem Volstagga bohaterowie żartują z jego wagi) czy aż nadto oczywiste spiskowanie złego masterminda (łatwo stracić przez to wiarę w inteligencję Thora i Baldera), są z kolei do przełknięcia. Wszak to superbohaterska baśń, która rządzi się swoimi prawami.
I choć Thor w ogólnym rozrachunku okazał się co najmniej solidnym komiksowym blockbusterem, który fani Gromowładnego koniecznie powinni dopisać do swojej listy zakupów, chętnie oddałbym go w zamian za kompletne polskie wydanie sagi Walta Simonsona. Rozumiem decyzję włodarzy Egmontu, by sięgnąć po nowsze, na pierwszy rzut oka atrakcyjniejsze przygody Boga Piorunów, ale po cichu liczę też na to, że służyły one głównie za papierek lakmusowy przed wprowadzeniem na nasz rynek znakomitej serii z lat osiemdziesiątych.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.