Zrecenzowanie tego tomu przysporzyło mi sporo wysiłku. Nie jestem pewien, jak sensownie zebrać myśli, które po lekturze tłoczą mi się pod czaszką. Pierwsza wersja tego tekstu nie została zaakceptowana przez redakcję Panteon.pl. Powiedzieli: „Nie możesz przez dwie strony powtarzać ‘żarty o kupie i pierdach nie są śmieszne’, po czym dodać ‘spoko rysunki’„. Musiałem się otrząsnąć, zatem… oto drugi tom Tank Girl.
Pierwszy tom, delikatnie mówiąc, nie zachwycił mnie. Banalne historie, specyficzny humor, mnogość odniesień, które były aktualne dwadzieścia lat temu i to w Wielkiej Brytanii. Wiedziałem, że to nie jest komiks dla mnie, ale w wielu kręgach to pozycja kultowa, więc starałem się zachować pewien dystans. Jednak po drugim tomie coś we mnie pękło. Drugi wolumin od duetu Hewlett & Martin, był jedną z najbardziej męczących i odpychających pozycji, z jakimi miałem do czynienia.
Komiks kontynuuje zinową formę przygód krnąbrnej siksy z Australii. Jednak pod kątem fabularnym, twórcy pozwolili sobie na znacznie większą swobodę, i nie wyszło to lekturze na dobre. Epizody z tomu pierwszego dało się w jakiś sposób opowiedzieć, miały sensowną strukturę i prowadziły do jakiejkolwiek puenty. Chciałbym jakkolwiek opisać kilka historii z tomu drugiego, ale kompletnie nie wiem jak. Zacznijmy od tego, że drugi tom wywala do kosza setting postapokaliptycznej Australii na rzecz brytyjskiej prowincji oraz amerykańskich ulic. Nie ma czołgów, pustyni, gangów antropomorficznych kangurów, oraz całkiem ciekawych nawiązań do aborygeńskiego folkloru. Jeżeli te elementy sprawiały Wam radość w pierwszym tomie, to czeka Was spory zawód. Tutaj dostaniemy eksperymenty z innymi konwencjami: motywem szpitala psychiatrycznego, serialami policyjnymi w stylu lat 70-tych, czy kina exploitation. Niestety, twórcy nie poradzili sobie z wykorzystaniem tych motywów.
Zawartość tomu drugiego to jeden wielki chaos i to w bardzo negatywnym sensie. Scenarzysta próbuje nieco eksperymentować z opowieściami, próbować innych form. Mamy notoryczne łamanie czwartej ściany, czy obsadzanie Hewletta i Martina jako bohaterów komiksu. Z kart wylewa się jednak totalny brak pomysłu na opowieści. Alan Martin zdaje się rozpaczliwie maskować scenopisarską nieudolność prymitywnymi dowcipasami, anegdotami o wypróżnianiu się na stół, czy masturbacji, oraz wspomnianym łamaniem czwartej ściany i metażartami. Te ostatnie każą myśleć, iż w głowie scenarzysty pojawiła się następująca idea:
„Nie mam pomysłu na historię. Napiszę komiks, gdzie nagle pojawiam się, jako postać i powiem ‘Hej, nie mam pomysłu na historię, do widzenia’. Na koniec rzucę jakimś żartem o włosach łonowych. Wszyscy będą tarzać się ze śmiechu i nie połapią się, że naprawdę nie chciało mi się pisać tego komiksu. Nawet Alan Moore by na to nie wpadł!”
Epizody, jakie przyjdzie nam czytać są po prostu o niczym. Brak im sensownej konstrukcji, nie prowadzą do żadnej puenty, zaś całość zalano gęstym sosem scenopisarskiego szamba, mającego udawać dowcipy. Same postaci, poza wyglądem, imionami i zarysem charakteru nieco odbiegają od przedstawień z poprzedniego tomu. Niestety, te zabawy z konwencjami też niezbyt się sprawdzają, gdyż ani Tank Girl, ani Booga nie są na tyle interesującymi postaciami, żeby dało się z nimi ciekawie eksperymentować. Właściwie, to po lekturze Czołgistka i Torbacz-onanista stali się jednymi z moich najbardziej znienawidzonych postaci o komiksowym rodowodzie.
Komiks ponownie jest przeładowany odniesieniami do anglosaskiej popkultury z początku lat 90-tych. Tak jak poprzednio, nie uznaję tego za wadę, ale bezustanne zaglądanie do przypisów w nadziei na chociaż małe prychnięcie pod nosem to nie jest wyznacznik dobrej zabawy.
Na szczęście, warstwa graficzna ponownie okazała się być naprawdę dobra. Czarno-białe ilustracje ponownie starają się ratować ogólną jakość przygód Tank Girl. Szczególnie podobał mi się otwierający tom epizod o domu dla obłąkanych Czubkowo. Hewlett ponownie pokazuje, że swobodnie czuje się w rysowaniu komediowych obrazków, bez wymuszonego ‘uśmieszniania’ swoich prac. Jest dynamicznie, ekspresyjnie i rock’n’rollowo!
Nowością względem jedynki są epizody pokryte kolorami. Wyjątkiem jest odcinek pt. Askey & Hunch, gdzie kolory są bardzo jaskrawe i agresywne, co ma współgrać z okraszoną narkotykami historią, ale na dłuższą metę ilustracje okazują się być po prostu oczogwałtne.
Za to historie zatytułowane Blue Helmet oraz Fall and Rise and Fall and the Ship in the Bottle są pokolorowane wręcz fantastycznie. Użyto bogatej palety chłodnych barw, idealnie równoważącą się z wyblakłymi barwami ciepłymi. Kolory są nałożone z wielką starannością i doskonale operują efektami światła bądź cienia i jeszcze bardziej uwydatniają wszystkie detale, od których aż roi się na ilustracjach. Wprowadzają do opowieści świetny klimat, którego tak brakuje tym bladym historiom. I ten aspekt naprawdę muszę pochwalić. Takie prace chciałbym oglądać znacznie częściej.
Podsumowując ten dość krótki wywód, muszę, mimo wszystko, wydać negatywny osąd nad drugim tomem Tank Girl. Choć warstwa graficzna ponownie daje radę, a nawet wskakuje na jeszcze wyższy poziom względem tomu pierwszego, tak treść sprawiła, że był to jeden z najgorszych komiksów, jakie ostatnio czytałem. Wolałbym już przeczytać All-Star Batman i Robin… Braillem i wydrukowany na rozżarzonej płycie indukcyjnej. Historie nie prezentują sobą absolutnie niczego. Nie ma tu ani jednej sensownej opowieści, oraz pół żartu, który by mnie rozbawił, a mówimy przecież o dziele komediowym. Czytanie przypisów może nas co nieco nauczyć o brytyjskiej popkulturze, ale gdybym chciał się dokształcić, przeczytałbym jakąś książkę o tej tematyce. Z kolei, pozbawione kontekstu żarty o fekaliach, które maja stanowić substytut scenariusza pozostawiam smakoszom tego typu humoru. Ja serdecznie dziękuję za przygodę z Tank Girl. Nie będę tęsknił.