Komiksowy katalog wydawnictwa Egmont nie przestaje się poszerzać. Choć wiele klasyków zdobi już półki czytelników w całej Polsce, niektóre nadal czekają w kolejce wydawniczego niebytu. Niedawno do listy dołączył niezwykle istotny swego czasu event pt. Tajna Inwazja, który zatrząsnął posadami uniwersum Domu Pomysłów. Pytanie jednak czy w świetle upływu 15 lat stanowi jednak coś więcej, niż zalążek do kolejnego nijakiego serialu na Disney+?
Avengers, którzy dopiero co, mieli na głowie wojnę domową, muszą rozwiązać kolejną niecierpiąca zwłoki kwestię. Okazuje się że przedstawiciele zmiennokształtnej rasy Skrulli w sekrecie infiltrowali najważniejsze światowe organizacje skupiające herosów i współpracujące z nimi. Mało tego, dzieje się tak już od wielu lat. Cel tej skrywanej wizyty, choć nieoczywisty od pierwszej chwili, kryje się w tytule omawianego komiksu. Fabularny punkt wyjścia sięga swoimi korzeniami wiele dekad wstecz, choćby do Inwazji porywaczy ciał Dona Siegla, jednak teraz otrzymuje jeszcze superbohaterski twist. Lata temu uważałem to za co najmniej ciekawy koncept, zwłaszcza widząc na okładce nazwisko „Brian Michael Bendis”. Można nie pamiętać, ale niegdyś był to pewien wyznacznik poziomu. Sęk w tym, że ta historia wcale nie wygląda jak pisana przez Bendisa u szczytu umiejętności. Ani przez człowieka w ogóle. Pierwsze trzy i pół zeszytu, zarysowywały czytelnikom naprawdę ciekawą opowieść ze stosunkowo ciężkim jak na realia uniwersum, acz przystępnym klimatem. Atmosfera niepewności względem każdego z Mścicieli, który może być kosmitą w przebraniu, była dobrze rozpisanym elementem, którego autor powinien skrupulatnie pilnować aż do trzeciego aktu historii.
Na nieszczęście dla wszystkich, Bendis trzymał się tego motywu tylko przez pewien czas. Gdy trzecia część dociera do swej połowy, cały suspens nakreślony wcześniej, prowadzi do jednej z najbardziej monotonnych bitek jakie widziałem od dawna. Ciągnie się w nieskończoność nie oferując sobą jakiegokolwiek większego wyzwania dla konkretnych postaci, czy całych drużyn. Konfrontacje to ciągła rotacja oponentów godna pierwszej lepszej gry walki na automacie. Nie mogę oprzeć się skojarzeniu z klasykiem z lat osiemdziesiątych – Oni żyją. Formuła obecna w filmie idealnie pokrywała się z tematem dzisiejszej recenzji. Świetnie nakreślony pomysł wyjściowy z dobrze zrealizowanym wstępem, zamienia się we wtórne staccato destrukcji i powtarzalnej przemocy. Z tą różnicą że Carpenter potrafił zdystansować się do własnego dzieła, przez co zostaje nam chociaż spory pokład ironicznej rozrywki. Tu już niekoniecznie.

W historię co jakiś czas próbuje się zaszczepić pierwiastek sympatii do sposobu działań Skrulli, co ponownie ma dodać całości pewną dozę humanizmu. Czytelnik mógłby zakwestionować własną empatię, chęć zrozumienia innych czy otwartość na asymilację innych kultur. Co na papierze brzmi świetnie, pod warunkiem, że zabrano by się za ten koncept na poważnie. W obecnym stanie rozterki te sprowadzają się do rzuconych gdzieniegdzie i mimochodem uwag, nie rozważanych w szerszej perspektywie. Ot, wypada się zastanowić czy ten przybysz zza znanego świata ma jakieś uczucia. Ale niezbyt długo, bo trzeba obić mu zieloną facjatę. Jedynym nieco ciekawszym aspektem całej kosmicznej kampanii religijnej, był materiał video, który Marvel opublikował w okolicy premiery Tajnej Inwazji.
Słowem zakończenia tego krótkiego tekstu. Secret Invasion zdecydowanie nie jest tak dobrym komiksem, jakim mógł być. Gdyby padło tutaj na jakiegoś debiutanta, a całość byłaby jednorazową przygodą Avengers, wzruszyłbym ramionami i zapomniał o sprawie. Ale mając świadomość, ze historię tą napisał kiedyś Brian Michael Bendis, w ramach eventu rzekomo szokującego, zostaje tylko gorycz. Wcześniej losy uniwersum były już redefiniowane znacznie śmielej i znacznie lepiej (nawet przez tego samego autora), dlatego tak nijaka opowieść nie powinna zostać nazywana eventem. A gdyby już być nim musiała, powinna skupić się na postaciach i ich miejscem w szerokim kontekście. Bo bić się po mordach nie można w nieskończoność.