Prolog inicjatywy Świtu X – wspólnego tytułu dla całego szeregu zrestartowanych serii o mutantach – był tak intrygujący i odświeżający, że wywindował swoją kontynuację, czyli pierwszy tom nowych X-Men, na szczyt najbardziej wypatrywanych przeze mnie premier Świata Komiksu. Czy początek regularnego runu Jonathana Hickmana udźwignął te oczekiwania?
Pozornie materiał stanowi kontynuację Rodu X oraz Potęgi X, ale na pewno nie nazwałbym go kontynuacją bezpośrednią. Takowa raczej nie byłaby możliwa, przez to, że obie tamte miniserie służyły głównie za wprowadzenie nowych pomysłów (m.in.nieznanej genezy Moiry MacTaggert oraz specyfiki wyspy Krakoa, na której mutanci utworzyli nowe państwo) i prezentowały różne linie czasowe. Jak na to, że tom zbiera zeszyty ukazujące się na łamach jednej serii (wyłączając finałowy one-shot skupiony na Jean Grey i Emmie Frost), sprawia też wrażenie dość… rwanego. Jest to pokłosie mnogości wątków i dużej liczby postaci, które wynikają z tego, że X-Men stara się pełnić funkcję pewnego rodzaju serii przekrojowej. To już nie opowieść o jednej konkretnej drużynie, a o całej społeczności zamieszkującej wyspę. Miejsca musi tu starczyć dla wewnętrznych intryg u szczytu, zewnętrznych negocjacji dyplomatycznych, filozoficznych rozważań, odkrywania sekretów Krakoi oraz oczywiście zwykłego elementu superbohaterskiego.
Problem zaczyna się wtedy, kiedy scenarzysta próbuje zejść z poziomu uwzględniającego kwestie polityczne i etyczne światotwórstwa na poziom czysto ludzkich (czy raczej czysto mutanckich) relacji. Bohaterowie nie są w jego historii głównym paliwem, bez którego fabularna maszyna nie ruszyłaby z miejsca. Prędzej przypominają przeznaczone do konkretnych zadań narzędzia albo lalki w rękach króla marionetek. Przykładowo Scott i Rachel Summersowie, których sporo w pierwszej części tomu, u takiego Chrisa Claremonta znajdowali się w centrum wydarzeń, to wokół nich rozgrywała się akcja i to ich osobista perspektywa i doświadczenie determinowały serię. Tutaj Hickman poświęca tę dwójkę (i innych) na rzecz większej sprawy. Ba, nawet Emma Frost nie jest w Świcie X tak charakterna i bezczelna, jak to zwykle miała w zwyczaju. Rozumiem podejście, rozumiem przesunięcie akcentów, ale nie służy to – przynajmniej na razie – rozwojowi postaci.
Z tym zarzutem ściśle wiąże się także drugi – Hickman po raz kolejny daje mi powody, żeby przypuszczać, że komediowe wstawki traktuje jak smutny obowiązek. Gdy wtrąca w dialogi żarty i docinki, jest to ten sam typ bezpiecznego, czerstwego humoru, co u Whedona bądź Bendisa. Czyli najgorszy. Ale nie ma czego się wstydzić – tacy wielcy autorzy, jak Alan Moore czy Frank Miller również nigdy za specjalnie nie radzili sobie w tej dziedzinie.
Hickman sili się na równoważenie ambitnych pomysłów science-fiction czymś lżejszym, odwołując się np. do superbohaterskich tradycji. Stworzony przez niego Agrokult – grupa złożona ze starszych ekoterrorystek (?) – to nic innego, jak próba przyodziania typowych, zmyślnych złoczyńców z lat 60. w ładniejsze, nowsze szaty. I ponownie, fabularnie to działa, bo motywacje i metody antagonistek są odpowiednio sensowne i interesujące, ale przez uczynienie z nich dość groteskowych postaci wątek wytrąca czytelnika z klimatu i nieco gryzie się z powagą, która towarzyszy knuciom Xaviera, i Magneto.
Koncepcyjnie projekt Hickmana wciąż wybija się ponad przeciętną, ale pierwszy właściwy tom X-Men uwydatnia jednocześnie te gorsze strony jego scenariopisarstwa. Coś zatem za coś – nie widzę tu potencjału, by w dalszych częściach pogodzić tak ambitne światotwórstwo z rozwojem i rozbudową postaci. Jeśli nie brzmi to dla was zniechęcająco i jesteście w stanie to zaakceptować, wsiadajcie na pokład.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.