Nadając swojej komiksowej serii tytuł, który zawiera słowo “nowy/nowa/nowi/nowe”, ryzykujesz. W pewnym momencie przestaje ono bowiem pasować i traci swoje początkowe znaczenie – spójrzcie choćby na New Mutants. Czy Magik, Sunspota, Cannonballa albo Wolfsbane można wciąż rozpatrywać w kategorii nowych postaci, skoro Chris Claremont powołał je do życia przeszło czterdzieści lat temu, a od tego czasu świat mutantów rozrósł się o setki kolejnych bohaterów?
Co te rozważania mają wspólnego z recenzowanym komiksem Jonathana Hickmana z linii Świtu X? Ano mają, bo zakładam, że nie tylko ja przy okazji ostatniego tak dużego restartu komiksów powiązanych z X-Men zastanawiałem się nad tym, jaką rolę ceniony scenarzysta, głowa całego projektu, przyszykował dla zespołu wywodzącego się z pierwszego regularnego spin-offu sztandarowego cyklu o podopiecznych Charlesa Xaviera. Czy udał, że czas się zatrzymał i “Nowi Mutanci” pozostali u niego niedoświadczonymi, szukającymi swojej drogi małolatami? A może dojrzeli i weszli w buty nauczycieli? W skrócie: jak wpłynęła na nich przeprowadzka na Krakoę?
Wydaje się, że najbardziej odczuł ją Doug Ramsey, który – jak wiemy z Rodu X i Potęgi X – stał się swoistym łącznikiem między mutantami a wyspą. Reszta sprawia wrażenie… nieco znudzonych nową sytuacją? W poszukiwaniu nowych przygód, drużyna wyrusza pod byle pretekstem z kosmicznymi piratami ze Starjammers do innej galaktyki. Polecieć było łatwo. Gorzej będzie wrócić…
Muszę to z siebie wyrzucić już na wczesnym etapie tekstu – New Mutants to tytuł, który nie przystoi Hickmanowi i który do niego zwyczajnie nie pasuje. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem, że Świat Komiksu zdecydował się go wydać, urosło we mnie przekonanie (które może potem mnie zgubiło), że będzie to pozycja ważna dla jego złożonej x-układanki. Że wykorzysta ją jako platformę do uzupełnienia swojego projektu o cenne informacje, których nie zdoła zawrzeć w X-Men. Finalnie srogo się rozczarowałem, bo omawiany rozdział Świtu X okazał się niewiele znaczącym fillerem, będącym głównie czymś na kształt hołdu dla pierwszej serii Claremonta o nowych mutantach. Wnioskuję na podstawie zarówno ogólnego, młodzieżowego tonu, jak i zaprezentowanej obsady, która w dużej mierze pokrywa się z tą oryginalną – wszak powracają m.in. Dani, Xuan, Rahne, Sam oraz najbardziej irytujący z nich wszystkich Roberto.
Rozumiem potrzebę dywersyfikacji tytułów towarzyszących restartowi, rozumiem też, co mogło skusić Hickmana do napisania lekkiej, mniej ambitnej historii w duchu kultowych space oper, ale wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Narracja z perspektywy narcystycznego Sunspota opiera się na dość czerstwych żartach (związanych z przechwalaniem się przez głównego bohatera urodą czy bogactwem) i bardzo oczywistych zabiegach (naginanie faktów, “wkręcanie” czytelnika – Nick Spencer w Lepszych wrogach Spider-Mana robił to lepiej). Przez nietrafiony humor zdarzało mi się przewracać oczami – a nie jest to u mnie wcale aż tak częste.
Największej zalety tomu upatruję w grafikach Roda Reisa, które porównać można do prac takich artystów, jak np. Phil Noto lub w mniejszym stopniu Alex Maleev. Na pewno miłym smaczkiem jest w nich to, że w przemyślany, wyważony sposób nawiązują do stylu Billa Sienkiewicza, a zatem rysownika najważniejszych numerów z udziałem młodych mutantów.
Pozornie dziwna selekcja zawartości – przedrukowanie wyłącznie zeszytów #1-2, #5 oraz #7 – jest zabiegiem w pełni zrozumiałym i sensownym. Były to jedyne numery, za które odpowiadał Hickman. Składają się one na jedną, niedługą historię, a brak pozostałych nijak jej nie dziurawi (bohaterowie nawet komentują w finale tę specyficzną kolejność, łamiąc czwartą ścianę). Brak “jedynki” na grzbiecie polskiej edycji oznacza zapewne tyle, że w najbliższym czasie nie dostaniemy żadnych kontynuacji serii New Mutants, która przecież – podobnie jak X-Men – w oryginale była regularnym periodykiem, a nie, dajmy na to, zamkniętą miniserią.
Ważna rzecz – jeśli zaopatrzyliście się już w oba tytuły Świtu X, ale jesteście jeszcze przed ich lekturą, zacznijcie właśnie od New Mutants, mimo że ten wybór może wydać wam się nieoczywisty. Nie jest to kardynalne zalecenie, bo fabularnie jedna i druga seria Hickmana korespondują ze sobą co najwyżej symbolicznie, ale niektóre wydarzenia z recenzowanego albumu rozgrywają się wcześniej i pomagają osadzić w kontekście to, o czym przeczytamy w X-Men.
Gdybyście jednak, zniechęceni na przykład moim wywodem, w ogóle nie planowali sprawdzać New Mutants, zupełnie nic się nie stanie, bo choć to miejscami sympatyczny komiks, czuję, że wyleci mi z głowy zaraz po tym, jak postawię w tej recenzji ostatnią kropkę. O, tę tutaj.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.