Niesławny – zarówno ze względu na fabularne założenia, jak i na skojarzenia z nieudaną adaptacją z 2016 roku – skład złożony ze złoczyńców świata DC Comics powrócił dopiero co na wielki ekran. Mniejsza ingerencja studia, James Gunn u steru i odświeżona obsada może nie zagwarantowały kasowego sukcesu, ale reboot (remake, kontynuacja?) w dłuższej perspektywie na pewno przyczyni się do utrwalenia wizerunku grupy w świadomości odbiorców z Polski.
Także komiksowe wersje Suicide Squad nie są dla rodzimych czytelników zupełnie niezbadanym, obcym gruntem. W momencie, gdy do kin trafiał pierwszy film o tym zespole, Egmont podjął starania, by podpiąć się pod towarzyszący mu szum i wydał dwa tomy serii z czasów The New 52 pt. Nadzorować i karać oraz Zderzenie ze ścianą. Była to jednak dość dziwna decyzja, wszak materiał stanowił sam jej środek. Tak wyrywkowe potraktowanie długiego cyklu, jak i fakt, że omawiane fragmenty zwyczajnie nie okazały się dobrymi komiksami, sprawiły, że dziś mało kto o nich już pamięta.
W tym samym, 2017 roku Egmont spróbował po raz drugi i w efekcie otrzymaliśmy od wydawnictwa cały, sześciotomowy run Roba Williamsa w odrodzeniowej inkarnacji Suicide Squad. Plan miał ręce i nogi – produkcja Davida Ayera, choć zmiażdżona przez krytyków, stała się nośnym tematem, a nazwisko Jima Lee jako współautora mogło zadziałać na wyobraźnię – ale ponownie, wyłącznie pojedyncze numery z tego woluminu nadawały się do czytania. Niestety, jedynym pomysłem DC na te tytuły zdawało się być dołączenie do drużyny Harley Quinn. Brak dalszych raził coraz mocniej z każdym następnym tomem.
Do trzech razy sztuka? Tutaj to powiedzenie się sprawdza, bo Zła krew to najlepsze, co do tej pory ukazało się o Task Force X w Polsce. Jako że półka nie została zawieszona zbyt wysoko, dodam jeszcze, że zbiór zeszytów autorstwa cenionego Toma Taylora (All-New Wolverine, Injustice) nie tylko wypada korzystnie na tle tworów Matta Kindta, Alesa Kota i Williamsa, ale w ogóle, już nawet w oderwaniu od nich, zasługuje na nazwanie go czołową pozycją w ofercie DC z ostatnich lat. Czy to oznacza, że mamy tutaj do czynienia z komiksem, który należy rozpatrywać w kategoriach współczesnego, obowiązkowego klasyka? Pomimo satysfakcji z lektury, daleki jestem od takich sądów.
Ci, którzy sięgną po ten tytuł zainspirowani filmem Gunna, będą mogli dostrzec pewne wspólne mianowniki. Wynikające nie tyle z podpatrywania się przez scenarzystów (prace nad ekranizacją zaczęły się na długo przed tym, jak powstała Zła krew), a raczej z podobnych wniosków, co do specyfiki zespołu, które obaj musieli wyciągnąć na etapie przygotowań. I Gunn, i Taylor postanowili umieścić w centrum historii nieidealnych, zagubionych, ale w gruncie rzeczy pozytywnych i dających się lubić bohaterów. Tu i tu misja dotyczy małego, lecz bogatego w surowce państewka, któremu nie po drodze z amerykańskim mocarstwem.
Największe różnice widać w podejściu twórców do przemocy – o ile film nie stronił od gore, tak komiks jawi się przy nim jako dość ugrzeczniony. W tym przypadku plusik dla pierwszego. „Ugrzeczniony” i „Suicide Squad” to hasła, które nie powinny iść ze sobą w parze. To konsekwencja tego, że u Taylora – co piszę z pewnym żalem, bo uważam go za utalentowanego autora – pojawiają się powoli irytujące manieryzmy. Jego każdy kolejny projekt charakteryzuje niemal identyczny ton. Niezależnie czy opowiada o dystopijnym świecie rządzonym przez Supermana, ulicznej działalności Nightwinga, czy bandzie kamikaze, używa infantylnych dowcipów, tak samo rozładowuje napięcie i ciągle puszcza oczka do czytelników, dając non stop do zrozumienia, że jego komiksy są samoświadome i zupełnie niezobowiązujące.
Skąd więc moje wcześniejsze pochwały, skoro tak uwiera mnie obrana konwencja? Stąd, że Taylor dalej świetnie radzi sobie z tempem historii i kreacją postaci. Nawet gdy rzucają nieznośnymi sucharami, pozostają bohaterami, których śledzi się z przyjemnością. Zła krew to dzięki temu album, który mimo przeszło trzystu stron, pochłania się w moment. Mam co prawda mieszane odczucia odnośnie do tego, że scenarzysta zdecydował się operować na kompletnie nowych, stworzonych przez siebie charakterach (zawsze podobał mi się bowiem zamysł, by Suicide Squad budować z ukształtowanych, znanych już złoczyńców), ale nie odmówię im osobowości. Wink, Ositę czy Aerie chętnie zobaczyłbym jeszcze ponownie na kartach innych serii.
Czy recenzowany zbiór zasługiwał na grubą okładkę i odstający od reszty świeżych pozycji z głównej linii DC format, którego celem było chyba niejako uszlachetnienie zawartości? Niekoniecznie. Zła krew to udany komiks z kompetentnym scenariuszem i schludnymi rysunkami, ale zarazem przeznaczony do jednorazowego użytku.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.