Doświadczenie mówi, że dopisywanie kolejnych rozdziałów i reinterpretacji do świata Strażników Alana Moore’a raczej nigdy nie kończy się dobrze. Prequeli z cyklu Początek nikt już dziś nie pamięta, ekranizacja Zacka Snydera starzeje się z roku na rok coraz gorzej oskarżana (słusznie) o niezrozumienie materiału źródłowego, a Zegar zagłady, czyli crossover z najpopularniejszymi postaciami DC, choć niepozbawiony wdzięcznego punktu wyjścia, nie udźwignął oczekiwań. Nawet w dużej mierze udany serial stacji HBO nie ustrzegł się potknięć. Mimo to spróbowano raz jeszcze.
Tom King stał się w pewnym momencie idealnym wytrychem dla wszystkich tych czytelników, którzy nadal lubią historie superbohaterskie, ale trochę się też tego wstydzą. Autorem, którego przy dość sceptycznym nastawieniu do branży można było postawić za wzór, uznać niemal za wyjątkową postać, próbującą wprowadzić do zdejmowanych z masowej produkcyjnej linii komiksów nieco dyskomfortu, niepokoju i codziennych dramatów. Gdyby decyzja o tym, że to właśnie on ma rozszerzyć uniwersum Watchmen o następny spin-off, zapadła niedługo po premierze Visiona albo Mistera Miracle, chyba mało kto kręciłby nosem.
Wydarzyło się to jednak parę lat później. Na wizerunku Kinga zdążyły pojawić się przez ten czas wyraźniejsze rysy. Jego run w Batmanie podzielił fanów, Kryzys bohaterów z kolei zjednoczył – w ogromnym rozczarowaniu (mnie także, o czym miałem okazję napisać tutaj). Kolejne tytuły zamiast umocnić jego renomę w środowisku, uwypukliły nadmierne przywiązanie do niektórych bliskich mu motywów, monotematyzm, odtwórczość.
Dlatego, kolokwialnie rzecz ujmując, okołostrażnikowy projekt początkowo zupełnie mnie nie jarał. Sytuację zmieniła ukazująca się do niego symultanicznie miniseria pt. Supergirl: Woman of Tomorrow, która mimo typowych dla Kinga manieryzmów finalnie się obroniła. To właśnie po lekturze jej ostatniego zeszytu postanowiłem wrócić do Rorschacha, od którego po sprawdzeniu kilku pierwszych numerów bez żalu się odbiłem. Z pomocą przyszedł Story House Egmont, konsekwentnie wydający na polskim rynku pozycje z bibliografii byłego agenta CIA.
Kingowi nie da się odmówić, że napisał komiks zaskakujący pod wieloma względami. Po pierwsze, kto liczył na pogłębienie życiorysu Waltera Kovacsa, nie będzie zadowolony. Ten bowiem przewija się tu wyłącznie w dialogach, samemu nie odgrywając w historii żadnej roli – podobnie jak to miało miejsce w Zegarze zagłady, w zamian obserwujemy jego następców. Zdaje się jednak, że King czytał Strażników uważniej niż Geoff Johns, który bez wyłapania oryginalnych intencji Moore’a próbował imitować jego styl. Autor Visiona wygrywa tę konfrontację na starcie już tym, że nie bawi się w bezmyślne kopiowanie. Pozwala sobie i Jorge’owi Fornesowi robić to, w czym czują się najlepiej – on skupia się na złożonych psychologicznych portretach bohaterów, a rysownik dokłada do tego noirową, retro estetykę.
Rorschach w rozumieniu scenarzysty nie jest sprzężony z Kovacsem. Rorschach to po prostu maska z czarną plamą, w której każdy dostrzeże coś innego. Zobaczy to, co chce lub potrzebuje zobaczyć. To kaseta z nagranym szumem, w którym ktoś szukający sensu w bezsensowności tego, co dookoła, usłyszy nawoływanie do rewolucji. Nie myślcie, że King wynosi w ten sposób postać mściciela na piedestał, kreśląc ją jako idealistyczny symbol (wszak byłoby to dowodem na totalne rozminięcie się z wydźwiękiem komiksu Moore’a). Prędzej zestawia go z wirusem, pasożytem, który zagnieżdża się w umyśle i powoli przejmuje nad nim kontrolę. Jak szerzona w pewnym kręgach teoria spiskowa, upraszczająca skomplikowaną rzeczywistość i pomagająca wpasować ją w oczekiwane ramy.
Do kwestii mistyfikacji i fake newsów nawiązuję nieprzypadkowo, bo to właśnie poprzez nie miniseria łączy świat fikcyjny z realnym, naszym. U Moore’a za tego typu korelację posłużyło widmo globalnej, atomowej wojny, u Kinga brutalna informacyjna ofensywa, upadek autorytetów i brak zaufania obywateli względem rządu czy mediów. Scenarzysta nie krył się z tym, że Rorschach komentuje aktualną kondycję społeczeństwa, wymieniając w wywiadach jako źródło inspiracji m.in. prezydenturę Donalda Trumpa i działalność QAnon.
Nieoczywista jest również forma. W gwoli ścisłości Rorschachowi bliżej do telewizyjnej kontynuacji Watchmen aniżeli oryginalnej serii komiksów Moore’a. Fabuła wpisuje się w wizję świata wykreowanego przez Damona Lindelofa, przypominając pewne z jego pomysłów – powracają deszcze małych kałamarnic, wspomniane zostaje noszenie masek przez policjantów.
Rorschach rozpoczyna się sceną udaremnionego zamachu, którego powody odkrywamy potem, gdy podążamy za postacią pozbawionego jakichkolwiek mocy, wyrwanego z filmów z lat 70. detektywa. Tożsamość osób planujących morderstwo kandydata na prezydenta poznajemy bardzo szybko. King jasno daje więc czytelnikowi do zrozumienia, że w tym spin-offie nie będzie chodzić ani o akcję, ani o zwykłą kryminalną zagadkę w duchu “whodunnit”.
To jak wejście do pomieszczenia, w którym doszło do zbrodni, by pojąć, że morderstwo wcale nie było najstraszniejszym co się tam wydarzyło.
Nie wiem jak dobry musiałby być Rorschach, żebym uważał go za komiks potrzebny i uzasadniony, ale byłbym niesprawiedliwy i nieszczery sam ze sobą, nazywając go złym. Skłaniam się raczej ku temu, że to spore pozytywne zaskoczenie minionego roku.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.