Jak przekonuje widoczna na okładce rekomendacja, Saga z miejsca powinna przypaść do gustu miłośnikom Gry o Tron. W pierwszej chwili porównanie to może wydawać się delikatnie naciągane, ale trzeba przyznać, że w przypadku siódmego tomu serii Vaughana i Staples jest ono nad wyraz trafne.
Jedną z charakterystycznych cech powieści G.R.R. Martina, a co za tym idzie i opartego na nich serialu, jest niepewność o losy ulubionych postaci. Zwłaszcza w pierwszej połowie całej opowieści można było śmiało zakładać, że lubiana przez nas postać prędzej czy później zostanie zaproszona na jakieś wesele lub wyląduje na szafocie. Także i w Sadze śmierć jak cień podążała za bohaterami by raz po raz przypominać o swojej wszechobecności i nieuchronności. Jednakże do tej pory jej obecność nie zaznaczała się w historii aż tak mocno, jak zrobiła to w siódmym tomie. Tysiące istot dotarło do kresu swojej kosmicznej wędrówki, lecz odejście większości z nich to tylko ponura statystyka. Koszmarne tło dla równie wielkich tragedii, które wstrząsnęły pasażerami Statku. Śmierć bowiem przyszła po postacie, których zgonu nie sposób było się spodziewać, a każda z tych strat długo nie pozwala o sobie zapomnieć.
Od powoływania się na Grę o Tron, celniejszym byłoby jednak porównanie do jakiegoś thrillera, w którym zadaniem protagonistów jest odnalezienie poukrywanych w mieście bomb. Już od początku wiadomo, że coś wybuchnie, że gdzieś po drodze komuś podwinie się noga, a finał będzie gorzki. I tak czekamy razem z nieświadomymi swego losu bohaterami.
Tik-tak, tik-tak, tik-tak.
Czas nieubłaganie upływa, lecz jeszcze nic się nie wydarzyło. Powoli zaczynamy oswajać się z poczuciem zagrożenia, a w naszych umysłach zaczyna rozkwitać nadzieja, że może wszystko skończy się tylko na nieustannym wzbudzaniu napięcia, a ostatni rozdział nie będzie aż tak druzgocący…
BUM!
I wtedy właśnie nadchodzi pierwszy wybuch i jak złe by się jego konsekwencje nie wydawały, tak okazuje się on tylko preludium do dalszych wstrząsów. Tak można opisać emocje dostarczane przez siódmy rozdział opowieści o Marku, Alanie i Hazel. To istna emocjonalna kolejka górska i wiedza na temat uczuć, jakie może wzbudzić lektura tego tomu raczej nie pomoże w odpowiednim przygotowaniu się w celu ich uniknięcia. Co najważniejsze w tym wszystkim, komponent szokujący nie jest jedyną zaletą scenariusza. To wciąż świetnie opowiedziana historia, przez którą przewijają się intrygujące postacie, a dymki wychodzące z ich ust pouzupełniano całkiem niezłymi dialogami.
Co zaskakujące, całość jest także bardzo świeża w odbiorze. Ani razu nie pojawia się znużenie, którego można by się spodziewać widząc numerek na grzbiecie komiksu i którego sam mógłbym spodziewać się po Vaughanie. Pierwsze myśli o odłożeniu na bok Ostatniego z mężczyzn pojawiły się w okolicach trzeciego tomu, niewiele dłużej wytrzymałem z Paper Girls. Bogaty w te doświadczenia każdą część Sagi rozpoczynam od zastanawiania się czy oto nadszedł ten moment, w którym chęć poznania dalszego ciągu zastąpi zmęczenie. Z ulgą stwierdzam, że pora na rozczarowanie jeszcze nie nastąpiła i biorąc pod uwagę przerwę od serii, jaką po dziewiątym tomie urządzili sobie autorzy, mam przeczucie, że prędko ona nie nadejdzie.
Równie dobrze co scenarzysta spisała się Fiona Staples. Jej rysunki tradycyjnie już cieszą oczy i w ciekawy sposób swoją baśniowością kontrastują z brutalnością świata przedstawionego. Na szczególną uwagę zasługują emocje – Staples udane radzi sobie z ilustrowaniem całej palety uczuć przeżywanych przez bohaterów. Jednakże największe wrażenie zrobiły na mnie plansze, na których artystka nie mogła popisać się swoimi umiejętnościami. Być może część z Was kojarzy symbolizujące nicość białe strony w Stwórcy Scotta McClouda. Podobny zabieg został wykorzystany również i w recenzowanej pozycji i muszę przyznać, że zastosowano go perfekcyjnie, bowiem pozwala on jeszcze mocniej wybrzmieć wydarzeniom ukazanym na wieńczących tom planszach.
Saga to wspaniała i poruszająca na wielu poziomach opowieść i omawiany tom nie stanowi w tym względzie żadnego wyjątku. Przeczytałem raz, drugi, a przed sięgnięciem po kontynuację przeczytam pewnie po raz trzeci, bo warto to zrobić.
Dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.