PANTEON / RECENZJE / FELIETONY / KOMIKSY / [RECENZJA] “Punisher Epic Collection. Krąg krwi”

[RECENZJA] “Punisher Epic Collection. Krąg krwi”

Tomy o Spider-Manie z linii Epic Collection przyjęły się na polskim rynku na tyle dobrze, że rodzimy oddział Egmontu postanowił pójść za ciosem i zaserwować czytelnikom jeszcze więcej komiksów Marvela z przełomu lat 80. i 90. Na MFKiG, które we wrześniu gościło w Łodzi, Tomasz Kołodziejczak zapowiedział, że w analogicznym formacie ukażą się historie związane z Wolverinem. Wcześniej jednak ofertę wydawnictwa poszerzył pierwszy tego typu zbiór poświęcony Punisherowi. Jak smakuje ten swoisty powrót do przeszłości – do czasów przed Garthem Ennisem i Jasonem Aaronem? 

W ramach wstępu wyjaśnię tylko krótko jakie założenia stoją za wydaniami Epic. Otóż ich celem jest zebranie komiksów z różnych źródeł, dotyczących danej postaci, w sposób chronologiczny – bez kierowania się autorami, konkretną serią czy też story arkiem. Jeżeli, załóżmy, w 1989 roku Kapitan Ameryka był głównym bohaterem dwunastu zeszytów swojego solowego periodyku, pobocznej “graphic novel”, dwóch annuali i one-shota, tom Epic skompiluje je w ramach jednego wydania. Albo przynajmniej spróbuje.

Włodarze Egmontu postanowili wyznawać podobną zasadę, co Marvel, i wagę do chronologii przywiązywać wyłącznie w kontekście poszczególnych albumów. Co to oznacza? Polska edycja Amazing Spider-Mana wystartowała od tomu z numerkiem siedemnastym. Po części dlatego, że nie wszystkie części z tych od pierwszej do szesnastej doczekały się już premiery. “Dom Pomysłów” wydaje je w dość losowej i nieprzewidywalnej kolejności – zaczęcie od “jedynki” mogłoby więc wiązać się z ryzykiem, że “dwójka” albo “trójka” trafią do druku dopiero za kilka lat.

Z Punisherem sytuacja jest nieco inna. Lepsza. Co prawda Egmont ponownie nie mógł zacząć od pierwszego tomu – ten ciągle znajduje się zaledwie w planach oryginalnego, amerykańskiego wydawcy – ale rozpoczęcie drugim nie jest w tym przypadku problemem. A to z racji takiej, że “vol 1”, gdy już zostanie opublikowany, zbierze zeszyty, w których Frank Castle pojawiał się tylko gościnnie na łamach tytułów m.in. o Spider-Manie. W “vol 2” zaś zawarte są faktycznie pierwsze solowe historie Punishera – kompletna, pięciozeszytowa miniseria z 1986 roku, dziesięć numerów regularnej serii, crossover z Daredevilem pióra Ann Nocenti oraz czterdziesta Marvel Graphic Novel pt. The Punisher: Assassin’s Guild.

Cechą charakterystyczną “epików” jest ich niezbyt równy poziom. Wszak składają się na nie fabuły pisane przez różnych scenarzystów i rysowane przez całą rzeszę artystów. Cóż, zaleta (pełny, chronologiczny obraz) może być niekiedy zarazem wadą. To coś, co trzeba zaakceptować, jeśli chce się czerpać przyjemność z lektury tego formatu. Większych przeszkód niż to bowiem nie ma – Krąg krwi to kawał porządnego, oldschoolowego akcyjniaka, który udanie buduje i… rehabilituje postać Punishera.

Warto wiedzieć, że w swoich ostatnich występach przed otwierającą recenzowany album miniserią, Castle przedstawiany był jako niebezpieczny szaleniec, z którym nie dało się sympatyzować. Po ponad dwóch latach, próbujący wyciągnąć go z niebytu Steven Grant musiał się nakombinować, by uczynić mściciela z czachą na piersi mniej jednoznacznym. Temu też głównie służyło pięć zeszytów wspomnianej mini. Ostatecznie scenarzysta postawił na proste rozwiązanie – mały retcon. Odklejkę Franka wytłumaczył tym, że ludzie Jigsawa podawali mu w więzieniu narkotyki. Po ich odstawieniu, jak za pstryknięciem palców, wrócił mu zdrowy (?) rozsądek. Fabularnie Krąg krwi miejscami się gubi, Grant łapie za dużo srok za ogon, przez co niektóre wątki nie wybrzmiewają, ale całość wciąż zachowuje wystarczająco świeży, pulpowy charakter, by do końca podtrzymywać ciekawość odbiorcy. Antysystemowość Punishera, jego radykalniejsze metody i oryginalny zestaw doświadczeń (czynny udział w wojnie w Wietnamie) wypadają na tle tytułów z epoki odkrywczo, a wręcz rewolucyjnie.

Stanowiąca kontynuację seria, której pierwszy numer wyszedł w 1987 roku, nie opowiada już konkretnej, zamkniętej fabuły. Bliżej jej do telewizyjnego procedurala, który czasem rozkłada historie na dwa odcinki lub rysuje na dalszym planie większą intrygę, ale generalnie stara się zachowywać umowną epizodyczność. Zmiana dysponującego dynamiczną, ekspresyjną kreską Mike’a Zecka (autora rysunków do m.in. Ostatnich łowów Kravena) na Klausa Jansona rzuca się w oczy. Współpracownik Franka Millera z czasów Daredevila prezentuje toporniejszy styl, sprawiający wrażenie mniej dopracowanego, a bardziej szkicowego. Może nie brzmi to szczególnie zachęcająco, ale ta stonowana, cięższa estetyka znajduje tu uzasadnienie. Castle w wersji Mike’a Barona nie jest aż tak żwawy i posągowy jak u Granta. To nie uzbrojony po zęby mięśniak-superbohater, a popełniający błędy, rozdarty detektyw, którego dodatkowymi atutami są umiejętność posługiwania się karabinem i pojęcie na temat dywersji. To Rambo z Pierwszej krwi, nie z sequeli. 

W dalszej fazie dochodzi do kolejnych przetasowań wśród rysowników – Jansona zastępują najpierw Dave Ross, a później Whilce Portacio, ale nie idzie za tym żadna rewolucja. Ot, stopniowo wprowadzają po prostu Punishera w lata 90. 

Ostatni z przedrukowanych tutaj zeszytów pierwszej regularnej serii o Franku przedstawia tę samą historię, co następujący po nim Daredevil #257. Różni je wyłącznie perspektywa – jeden pozwala przyjrzeć się poglądom Castle’u, drugi zaś, co logiczne, zagląda w głąb umysłu Matta Murdocka. Moim zdaniem, solidny, ale ciągle kształtujący się tytuł o Punisherze przegrywa konfrontację ze specyficzną, wyrazistą wizją Nocenti i Johna Romity Juniora.  

Wieńczący zbiór komiks pt. Gildia zabójców przynosi spodziewaną formę (wiadomo, czego można spodziewać się po linii Marvel Graphic Novel – bardziej wysublimowana oprawa graficzna, dojrzalsza treść itd.), ale zaskakuje wysokim poziomem. Jo Duffy oraz Jorge Zaffino dostarczają najciekawszy fabularnie segment Krągu krwi. Oparta na intrygującym pomyśle historia o potajemnie działającym w Nowym Jorku klanie morderców do wynajęcia, choć oczywiście dość krótka i skompresowana, aż prosi się o ekranizację w duchu ejtisowego kina zemsty. Dla niej samej warto dać szansę temu albumowi.

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.

AUTOR Maurycy Janota

Wsiąknął w komiksy za sprawą legendarnego runu Franka Millera w serii o Daredevilu. Odkąd przeczytał wszystkie historie z udziałem Matta Murdocka i Elektry, zabija czas na różne sposoby. Pisze opowiadania, po raz setny wraca do oryginalnej trylogii Star Wars lub ogląda horrory studia Hammer.

PRZECZYTAJ TAKŻE

[RECENZJA] “Elektra i Wolverine: Odkupienie”

Komiks ma to do siebie, że jak żadne inne medium sprawia problemy już na etapie …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *