Saga o Potworze z Bagien Alana Moore’a była komiksem, najpierw w Polsce długo wypatrywanym, a następnie – kiedy już trafiła do rodzimych księgarni w kompletnym, trzytomowym wydaniu – gremialnie wychwalanym. Nic więc dziwnego, że Egmont poszedł za ciosem i sprezentował czytelnikom kolejny tytuł o strażniku mokradeł z Luizjany. Tym razem w iście omnibusowym stylu.
Samo to, że wydawca zebrał całą opowieść Scotta Snydera o Potworze z bagien (dziewiętnaście numerów serii Swamp Thing z linii The New 52, jeden annual oraz dwa zeszyty Animal Mana pisane we współpracy z Jeffem Lemire’em) w jednym, opasłym tomie, było niewątpliwie świetną decyzją. W sensownej, niewywindowanej jak na ponad 500 stron lektury, cenie otrzymaliśmy zamkniętą historię z wyraźnie nakreślonym początkiem oraz nieurwanym zakończeniem. Brzmi zachęcająco, ale finalnie nie mogę z pełną odpowiedzialnością polecić wszystkim tego albumu. To dlatego, że idealna dla niego forma paradoksalnie uwypukliła problemy scenariusza – do pewnego momentu bardzo sprawnego i wciągającego, ale od połowy rozwodnionego i coraz mniej angażującego.
Już pierwsze strony sugerują, że ta wersja przygód Bagniaka będzie znacznie bardziej blockbusterowa niż saga Moore’a. Snyder od razu wykłada kawę na ławę i wysyła do czytelników sygnał, że nie zamierza imitować czarownika z Northampton. Twórcę Watchmen interesowały definicje człowieczeństwa i społeczne zagadnienia takie, jak rasizm czy nadmierna eksploatacja zasobów naturalnych, zaś autor omawianego zbioru raczej nie wykracza poza granice body horroru. O ile zatem Potwór z bagien z lat 80. stanowił coś na kształt antologii, w której regularnie zmieniał się drugi plan, a jedynym punktem wspólnym fabuł często była tylko osoba tytułowego bohatera, o tyle ten sprzed dekady jest wypełnioną akcją, toczącą się wokół jednego wątku historią. Dobrze zdawać sobie z tego sprawę.
Inne podejście oczywiście nie oznacza natychmiast, że dzieło Snydera nie zasługuje na uwagę. Ba, początkowo jest nawet odświeżające, bo pozwala eksplorować motywy zawiązane przez Moore’a z niezbadanej dotąd perspektywy. Mianowicie perspektywy… Aleca Hollanda, czyli postaci, której de facto nigdy nie mieliśmy okazji lepiej poznać. Miękki reboot zafundowany mu w słynnej Lekcji anatomii z 1984 roku, uczynił Swamp Thinga ciekawszym, ale zarazem niejako cofnął wieloletni charakterologiczny rozwój doktora do chwili wpadnięcia przez niego do bagna. To z kolei otwierało wiele możliwości następcom, co nie umknęło Snyderowi.
Fabuła jest najbardziej interesująca wtedy, gdy Holland na nowo staje się człowiekiem. Nie wiadomo jak wrócił do żywych, ani co obecnie łączy go z Zielenią – siłą natury, skupiającą całą florę świata. W momencie, w którym na scenę wkracza Abigail Arcane, była miłość Potwora, czuć tę specyficzną niezręczność, wynikającą z gryzących się ze sobą wspólnych wspomnień oraz jednoczesnym absolutnym braku faktycznych uczuć. W końcu to nie Alec ją kochał. Jak ma się więc przy niej zachowywać? Jak traktować kogoś, kogo w teorii się nie zna, a w praktyce zna się lepiej niż kogokolwiek innego?
Snyder wchodzi do serii z naprawdę intrygującymi pomysłami, które sprawiają, że pierwszą część tomu czyta się błyskawicznie, ale szybko (biorąc pod uwagę jego ogólną objętość) przywraca status quo. Holland ponownie zostaje wybrańcem Zieleni i choć wszystko wskazuje na to, że tym razem będzie istotą z zestawem zupełnie nowych cech, z każdą kolejną sekwencją wizualnie imponujących, ale fabularnie pustych starć z wysłannikami Zgnilizny, to wrażenie zanika.
Horrorowe wstawki działają, bo Yanick Paquette i zastępujący go fragmentami rysownicy (m.in. niesamowity Francesco Francavilla) obrazowo przedstawiają procesy rozkładu i umiejętnie wykorzystują kontrastujący z nimi florystyczny anturaż, ale z czasem przestają zaskakiwać. Tak, jak znani z sagi Moore’a Rick Veitch i Steve Bissette, kreatywnie wplatają w swoją dość generyczną kreskę roślinne motywy, a plansze ich autorstwa porastają pnącza i korzenie, ale scenariusz uniemożliwia im pełen… rozkwit. Jasne, Anton Arcane wygląda upiornie, ale prezentowany raz po raz w ten sam sposób zaczyna czytelnikowi powszednieć.
Czy dla bezsprzecznie udanej pierwszej połowy, warto zatem zainwestować w ten album? Skłaniałbym się ku odpowiedzi twierdzącej. Wszak druga nie jest tak zła, jak mogłoby się wydawać po przeczytaniu powyższych akapitów. Wypada po prostu rozczarowująco na tle wcześniejszych zeszytów, ale nadal to całkiem kompetentnie opowiedziana historia. Po tysiąckroć wolę takiego Snydera, aniżeli jego wszelkiej maści Metale i Death Metale…
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.