PANTEON / RECENZJE / FELIETONY / KOMIKSY / [RECENZJA] Niewidzialni tom 1

[RECENZJA] Niewidzialni tom 1

Żeby wiedzieć, że omawiany komiks będzie ekstrawagancki, wystarczyło mi spojrzeć na nazwiska twórców widniejące na okładce. Niepisana zasada jest taka, że jeżeli znajduje się wśród nich Grant Morrison, spodziewać można się praktycznie wszystkiego. I nie mam tu na myśli tylko formalnych czy fabularnych szaleństw, ale także potencjalnie skrajnego odbioru przedstawionych treści. Szanse na współczesne arcydzieło są równie duże co na niezjadliwy bełkot.

Moje nastawienie do “Szalonego Szkota” od zawsze przypominało swoistą sinusoidę: doceniłem bezpretensjonalność All Star Superman, ale już run w Batmanie głównie mnie frustrował. Z większością materiału z New X-Men zdołałem się polubić, od Wonder Woman: Earth One z kolei się odbiłem. Animal Man zachwycił, za to Green Lantern: Galaktyczny stróż prawa… wyłącznie wynudził. Na którą stronę wagę przechylają Niewidzialni?

The Invisibles to seria z imprintu Vertigo, której korzenie sięgają 1994 roku. Na jej całość złożyły się trzy woluminy – pierwszy zakończył się dwa lata po premierze otwierającego cykl zeszytu, drugi ukazywał się w latach 1997-1999, trzeci – najkrótszy – wystartował jeszcze w 1999 roku i dobiegł końca czternaście miesięcy później. Pomimo kultowego statusu, aż do teraz, nie trafiła nigdy do Polski. Przeszło dwie dekady czekania to dużo czasu, by u czytelników nieposługujących się językiem angielskim oczekiwania urosły do sporych rozmiarów.

Na przekór wielu złym przeczuciom odnośnie do progu wejścia i klarowności serii, Niewidzialni nie rzucają odbiorcy na głęboką wodę. Wręcz przeciwnie – Morrison stosuje w pierwszych zeszytach bezpieczny scenariuszowy chwyt, polegający na zarysowaniu szeregu dziwności, w które niczym w króliczej norze przyjdzie zagłębić się bohaterom, oraz jednoczesnym zadbaniu o podstawowy punkt zaczepienia. Powołuje w tym celu do życia postać Dane’a, nastoletniego chuligana, spędzającego całe wieczory z kolegami na ulicach Londynu – oczywiście tych brzydszych i bardziej niebezpiecznych. Chłopak swoim buntowniczym nastawieniem i poniekąd aurą zwraca na siebie uwagę tytułowej bandy samozwańczych obrońców wolności, podróżników w czasie, magów, wywrotowców.

Ich lider, King Mob (wyglądający totalnie jak Morrison), dostrzegając brak perspektyw Dane’a i jego specyficzną wrażliwość na zjawiska paranormalne, decyduje się wyciągnąć do małolata pomocną dłoń i zwerbować go do grupy jako zastępcę dla “Niewidzialnego” imieniem John-A-Dreams. Razem z Ragged Robin, Boy oraz Lord Fanny wprowadza nowego rekruta w tajniki wojennych działań ich ruchu oporu. Kto toczy wojnę? Oni. Z kim? Ze Spiskiem. Co jest jej stawką? Wszechświat, teraźniejszość, przyszłość – jednym słowem: wszystko.

Po drodze czekają na Was Beatlesi, Mary Shelley, markiz de Sade, głowa Jana Chrzciciela, podziemia i alternatywne Londyny. Ostrzegałem, że może być osobliwie?

Tym, co momentalnie uderza podczas lektury The Invisibles, jest rewolucyjna, anarchistyczna wymowa komiksu. Ma w sobie coś wyzwalającego i, pomimo tego, że zdarza mu się szokować obrazami, stroić się w piórka horroru, stanowi magiczną, ujmującą ucieczkę od rzeczywistości. King Mob i spółka nawołują do samodzielnego myślenia, łamania zasad, nieprzestrzegania przepisów BHP oraz, co najważniejsze, bycia sobą. Nie znajdziecie zbyt wiele tytułów o tak zróżnicowanej obsadzie, jak ta tutaj: King Mob nie przywiązuje wagi do swojej płci, Boy wychodzi naprzeciw tradycyjnie pojmowanych standardów kobiecości, a Lord Fanny to pewna siebie transpłciowa kobieta, z którą jedyny kłopot zdaje się mieć ciągle przesiąknięty uprzedzeniami Dane.   

Morrison tworzy zawoalowany, przypudrowany niekiedy ścianami niezrozumiałych, bełkotliwych wypowiedzi bohaterów, ale w ogólnym rozrachunku dość prosty i odarty z subtelności świat, w którym albo jest się tym dobrym – nieuznającym autorytetów, wolnym od łańcuchów “Niewidzialnym”, albo złym – bliżej nieokreślonym, noszącym różne imiona i przybierającym różną postać trybikiem systemu. Czarno-biały wymiar konfliktu kojarzy się z pewną naiwnością i uproszczeniem (nie każdy zakaz jest przecież czymś złym, a populistycznie rozumiana przez kogoś wolność może stwarzać komuś innemu zagrożenie), będąc przez to nieco oderwaną od problemów współczesności bajką. I potencjalną pożywką dla siewców rozmaitych teorii spiskowych. 

Co poniektórzy nazwaliby taki rozjazd powierzchowności z faktycznymi ambicjami przerostem formy nad treścią, ale wspomniany rewolucyjny charakter historii sprawia, że komiks dalej jawi się jako energetyczny, iście nakręcający i ożywczy. Warstwa rysunkowa, za którą odpowiada kilku artystów, m.in. znana mi z Wonder Woman Jill Thompson, długimi fragmentami wypada zaskakująco konserwatywnie i przezroczyście jak na tego typu dzieło, ale mimo wszystko spełnia swoje zadanie i nie schodzi poniżej przyzwoitego poziomu.

Ciekawe jak długo to wrażenie świeżości ze mną pozostanie? Premiera kolejnego tomu zaplanowana na listopad. Liczę, że Morrison fabularnie dołoży do tej mieszanki coś ekstra, bo na razie, mówiąc kolokwialnie, jest ogień, ale prawdziwą sztuką będzie go podtrzymać.

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.

AUTOR Maurycy Janota

Wsiąknął w komiksy za sprawą legendarnego runu Franka Millera w serii o Daredevilu. Odkąd przeczytał wszystkie historie z udziałem Matta Murdocka i Elektry, zabija czas na różne sposoby. Pisze opowiadania, po raz setny wraca do oryginalnej trylogii Star Wars lub ogląda horrory studia Hammer.

PRZECZYTAJ TAKŻE

[RECENZJA] Strażnicy. Rorschach

Doświadczenie mówi, że dopisywanie kolejnych rozdziałów i reinterpretacji do świata Strażników Alana Moore’a raczej nigdy …

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *