Po lekturze komiksu Pan Higgins wraca do domu dość szybko o nim zapomniałem i nie miałem na jego temat żadnych większych przemyśleń – ewentualnie takie, że to co prawda wdzięczna pozycja dla fanów horroru, ale nienadająca się raczej do wielokrotnego użytku. Ot, Mike Mignola napisał dla rozgrzewki prościutki scenariusz, którym oddał hołd inspirującym go filmowym dreszczowcom (m.in. Nieustraszonym pogromcom wampirów Romana Polańskiego i Kapitanowi Kronosowi), a Warwick Johnson-Caldwell zadbał o to, by całość nabrała graficznie charakteru. Przeczytałem to bezboleśnie w pięć minut, potem odstawiłem na półkę i nawet nie przyszłoby mi do głowy, że tomik zdradza potencjał na kontynuację lub że takowej w ogóle potrzebuje. A jednak, dwa lata później nakładem wydawnictwa Dark Horse ukazało się Our Encounters with Evil.

Sequel, podobnie jak i część pierwsza, do Polski trafił dzięki inicjatywie Non Stop Comics, a jego rodzima edycja pt. Nasze potyczki ze złem na półkach księgarni wylądowała pod koniec marca. Wizualnie prezentuje się ona wysoce estetycznie – gruba oprawa, miła w dotyku, matowa okładka… Szkoda tylko, że znajdujące się zarówno na froncie, jak i na grzbiecie nazwisko Mignoli sugeruje jego większy udział w tworzeniu zebranego tu materiału niż miało to miejsce w rzeczywistości. Otóż autor Hellboya wycofał się z projektu i powierzył obowiązki scenarzysty dotychczasowemu rysownikowi – w Nasze potyczki ze złem odgrywa więc wyłącznie rolę pomysłodawcy oraz… magnesu na czytelników. Winy za to nie ponosi oczywiście Non Stop Comics, a Dark Horse – oryginalne wydanie wygląda bowiem analogicznie.
Czy brak pióra Mignoli sam w sobie stanowi minus? O dziwo niekoniecznie. Oba tytuły stoją na bardzo zbliżonym poziomie, przez co wskazanie lepszego przyszłoby mi z trudem. Pan Higgins wraca do domu na pewno wygrywa świeżością – w momencie premiery zaskakiwał bezpretensjonalnością, lekkością i ekspresyjnymi ilustracjami Johnson-Caldwella. Nasze potyczki ze złem to w jakimś stopniu powtórka z rozrywki, sięgając po nie, wiedziałem co czeka na mnie w środku – z jaką stylistyką i tonem będę miał do czynienia.

Efektu odgrzewanego kotleta udało się jednak uniknąć. Wraz z nowym scenarzystą zmieniło się podejście do formy. Historie o profesorze Meinhardcie i jego asystencie, panie Knoksie, od teraz miały stać się miniaturkami, nowelkami z dowcipną, igrającą z oczekiwaniami odbiorcy puentą. Pierwszy album był mniejszej objętości – składało się na niego zaledwie pięćdziesiąt sześć stron – ale za to opowiadał jedną bardziej rozwiniętą (choć wciąż pozbawioną wątków pobocznych) fabułę. Recenzowany to z kolei już osiemdziesiąt osiem stron i trzy krótsze historyjki.
W takim kształcie Nasze potyczki ze złem zaczynają powoli przypominać coś, co sprawdziłoby się jako zupełnie nieme paski, publikowane w regularnych odstępach czasu w magazynie dedykowanym horrorom – dialogów jest tu tak niewiele i ograniczają się one do tak podstawowych funkcji, że spokojnie mogłoby ich nie być. Przy tak nieskomplikowanych scenariuszach nie ma mowy, żeby umknęło wówczas cokolwiek cennego.
Meinhardt, Knox oraz dokooptowana do nich nowa postać, łowczyni Mary Van Sloan, mierzą się na kartach komiksu z okrutnym wampirem zamieszkującym cieszącą się złą renomą wioskę, zostają wplątani w pradawny konflikt między dwoma nieumarłymi oraz wyruszają na polowanie terroryzującego miasteczko krwiopijcy (wchodząc przy okazji w drogę tajemniczemu zabójcy). Wszystko w duchu folkowych legend, podlane subtelnym humorem – jest pewna błyskotliwość i przewrotność w tym, że główni bohaterowie, mimo że mianują się pogromcami potworów, są dość bierni i w wykaraskaniu się z kłopotów zwykle pomaga im po prostu szczęście lub splot przypadkowych wydarzeń. Z osikowymi kołkami w rękach bliżej im do nadmiernie ciekawskich dzieciaków niż do Abrahama Van Helsinga.
Rysunkowo całość dalej wypada smakowicie – naturalnie o ile nie przeszkadza wam karykaturalność kreski Johnson-Caldwella i jego skłonność do miejscowych uproszczeń. Zdecydowanie nie można odmówić mu drygu do gotyckich klimatów. Czytając Nasze potyczki ze złem, czułem się tak, jakbym oglądał Hrabinę Draculę albo inną z późniejszych produkcji studia Hammer.
Jaki zatem werdykt? Warto sprawdzić kontynuację Pana Higginsa…? Jeśli polubiliście pierwszy tom, jak najbardziej – tylko nie nastawiajcie się na fajerwerki i zapadającą w pamięć fabułę. Przypuszczam, że za tydzień, dwa całkiem wyleci mi z głowy.
Recenzja Pan Higgins wraca do domu
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy Wydawnictwu Non Stop Comics!