No i jak było w Hawkins? Znowu potwory, znowu tajne laboratoria i znowu masa palców wskazujących w ekran wspierająca aparaty gębowe mówiące „Ja to kojarzę”, co można ponownie podsumować krótkim „no fajnie było”. Nie wchodząc w dyskusję czy trzeci sezon był najlepszy, czy był gwoździem do trumny niegdysiejszej jakości serialu Netflixa, niezaprzeczalnym faktem zostaje stwierdzenie, że popularność Stranger Things jest większa niż kiedykolwiek. Nic zatem dziwnego, że producenci postanowili kuć żelazo póki gorące i na półki światowych księgarni (w tym polskich) trafiły oficjalne powieści ze świata serialu.
Mroczne Umysły cofają nas w czasie do końca lat 60-tych, gdzie Terry Ives, młoda studentka, powoli stara się układać swoje życie u boku kochającego faceta. Ale jako że pieniądze nie zwykły materializować się same z siebie, postanawia znaleźć dodatkowe źródło zarobkowania. Z pomocą zdaje się przyjść laboratorium w Hawkins, rekrutujące młodych ochotników do udziału w tajemniczym, dobrze płatnym eksperymencie. I jak to zwykle bywa w przypadku takich sytuacji, nic nie jest tym, na co wygląda, sterylne rękawiczki babrały się w krwi a niegroźne specyfiki diametralnie rujnują umysł. Owszem, każdy z was spotkał się z taką historią już nieraz. Jednakże, w przypadku produkcji, która na intencjonalnym używaniu znanych schematów zbudowała swoją popularność, ciężko przyjąć to jako zarzut.
Zarzutem jest jednak skrajna redukcja jakiegokolwiek napięcia i klimatu, które powinno być rdzeniem całości. Mroczne Umysły zdaje się przyjmować konwencję medycznego thrillera, w którym bohaterowie starają się uciec przed efektami przerażających eksperymentów i powstrzymać ich inicjatora. Gorzej sprawa prezentuje się w przypadku, w którym bohaterowie całej intrygi wykazują się niekompetencją większą niż przeciętne ofiary slasherowych morderców. Jestem w stanie przyznać, że to ludzie z zewnątrz, którzy nie muszą być ekspertami od survivalu, prawa i struktur tajemniczych laboratoriów. Kino nowej przygody jednak, zdążyło już nam udowodnić, że to tacy bohaterowie często potrafią uratować dzień i pokonać złego bossa. A kiedy postacie nie reprezentują sobą żadnych ludzkich cech, ciężko uwierzyć nie tylko w ich sukces, ale nawet i w porażkę.
A jest tak, bowiem cały profil psychologiczny bohaterów opiera się wyłącznie na jednej cesze charakteru, która w dodatku nie wiąże się z umiejętnością, która ma przydać się w dalszej części eskapady. Tu ktoś czyta komiksy, ktoś jest chłopczycą, a ktoś jest śmieszkiem. Skoro zebraliśmy drużynę, możemy ruszać w podróż. Ponownie zahaczamy tutaj o problem postmodernistycznego przetworzenia schematu, które stanowiło siłę Stranger Things. Serial braci Duffer, nadał wyświechtanym z pozoru archetypom bohaterów kierunek, w którym mogą się rozwinąć. Nadał im autorski spin, dzięki któremu Dustin, Mike, Will i Lucas byli kimś więcej niż tylko grupą dzieciaków obdarzonych jedną dystynktywną cechą, a bohaterami z krwi i kości. Książkowy prequel nie wykreował ani jednej nowej postaci godnej zapamiętania, a te już istniejące zostawił nienaruszone. Nie podołałem zadaniu znalezienia potrzebnych informacji, jednak nie mogę nie pytać Wszechświata, skąd wzięła się ta książka? Netflix odgórnie zlecił temat autorce? Gwenda Bond zwróciła się do studia z prośbą o użyczenie praw? I co najważniejsze, gdzie w tym tyglu dziwnych decyzji znajdują się Dufferowie i ich autorska wizja.
Z wywiadów jakich udzielali niedługo po premierze pierwszego sezonu, wynika że scenariusz ich kinematograficznego dziecka, przez lata trafiał z rąk do rąk, nie mogąc nigdzie zagrzać miejsca. Ówcześnie jak widać, nie było jeszcze miejsca na tak pojemne, intertekstualne laurki, wystawiane nie tylko danym twórcom, ale też i całym gatunkom. Jednakże czas mijał, Netflix wyłożył pieniądze, a serial stał się niemałym hitem. Dlaczego? Zapewne dlatego, że z upływem lat kino postmodernistyczne stało się nieodłączną częścią popkulturowego krajobrazu. Ponownie wydarzył się 30-letni cykl, a twórcy wychowani na produkcjach z lat 80-tych zyskali renomę, pozwalającą im na sięgniecie po publikę, która tak jak oni, doskonale zna wszystkie inspiracje. Dziwi mnie zatem fakt, że do napisania pierwszej oficjalnej powieści ze świata Stranger Things, wybrano autorkę, specjalizującą się w powieściach z nurtu young adult, przemawiających do bardzo konkretnej grupy docelowej. I choć nie mogę mówić za ogół, to czy target powieści Johna Greena lub Anny Todd, pokrywa się z grupą docelową oryginalnego serialu? Śmiem wątpić. Nie zamierzam oczywiście dyskredytować całej grupy wyłącznie przez to, że lubują się w literaturze, do której sympatyka mi bardzo daleko. Niemniej jednak, nie mogę zaznać spokoju, przez jedną kwestię.
Reprezentacja epoki w przypadku ST jest dość specyficzna. Przefiltrowanie całych lat 80-tych przed sito popkulturowych referencji i neonów można nazwać uproszczonym, jednak zdecydowanie służebnym dla ogólnej wizji świata. Pani Bond uznała jednak, że wypada wyedukować swoich młodych odbiorców, unaoczniając im jak wyglądały lata 60-te. O ile przez „wyedukować” rozumiemy rzucenie raz na rozdział powierzchownego odniesienia, które nijak nie obrazuje kontekstu epoki. Nawet wojna w Wietnamie, która ma stanowić motywację do działania jednego z bohaterów, mogłaby zostać wymieniona na przeprowadzkę rodziny, czy dowolny inny konflikt, a fabuła nic nie straciłaby na już i tak wątpliwej dynamice. Czy to kwestia nikłej wiary w znajomość podstawowych faktów pośród młodych czytelników, czy intencjonalna próba zagarnięcia jeszcze jednej grupy docelowej, która przed pojawieniem się Stranger Things na ogólnodostępnym kanale dystrybucji, nie miała pojęcia czym jest Powrót Do Przyszłości? Bycie nerdem ponoć zrobiło się bardziej cool niż kiedyś, więc może całą zgraja jeszcze nieukształtowanych czytelników potrzebuje motywacji by zainteresować się popkulturą?
Choć może nie wybrzmiało to dość wyraźnie, jestem skłonny nazwać się fanem Stranger Things. I nie w mojej intencji jest wartościowanie kogoś, przez pryzmat znajomości kontekstów, cytatów, czy popkultury ogółem. Jednakże, Mroczne Umysły zdają się reprezentować sobą najgorszą z możliwych rzeczy, jakie może spotkać fandom. Rozwodnienie go, przez próbę bycia na tyle inkluzywnym, na ile się da, przy niezbyt subtelnej tendencji do ciągłego mnożenia zysków kosztem jakości produktu. Odpowiedzi na ponoć nurtujące fanów pytania rozczarowują, nowy zakamarek uniwersum nie prezentuje sobą zupełnie nic ciekawego, a czas spędzony na lekturze można by spożytkować o wiele lepiej. Na przykład oglądając oryginalny serial, lub którykolwiek z filmów, do którego się odnosi. Żebyście zgodnie z dewizą merchu Stranger Things, nie przegapili niczego, co podsuwa wam się pod nos.
Dziękujemy wydawnictwu Poradnia K za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.