PANTEON / RECENZJE / FELIETONY / KOMIKSY / [RECENZJA] Moon Knight – Z Martwych

[RECENZJA] Moon Knight – Z Martwych

Wyobraźcie sobie taki setting: metropolia zasnuta wieczorną mgłą, ulice spływające krwią niewinnych. Jedyną nadzieją dla mieszkańców tego mrocznego miasta jest przemierzający je pod osłoną nocy mściciel, wyposażony w mnogość nowoczesnych gadżetów, będący równolegle multimilionerem. Nawet największy laik rozpozna po powyższym opisie z jakim bohaterem mamy do czynienia, co ekstrapoluje na jego niewątpliwą popularność na naszym rynku. Nie muszę zatem wprowadzać nikogo w kontekst, dlaczego pierwszy tom serii Moon Knight trafił wreszcie na półki polskich księgarni; wśród kilkudziesięciu tomów o takich nieudolnych kopiach Marca Spectora, jak Batman…

Żarty jednak na bok. Ten sarkastyczny wstęp miał na celu uzmysłowienie niektórym czytelnikom skąd Moon Knight w ogóle się wziął. W sierpniu, 1975 roku swoją premierę miał 32 zeszyt serii Werewolf By Night, pisany przez Douga Moencha. Zadebiutowała tam odziana w białą pelerynę postać, która została najęta celem zlikwidowania tytułowego bohatera. Zyskała ona na tyle sympatii, że z czasem powróciła w kilku kolejnych zeszytach. Zmieniała stronę Mocy z ciemnej na jasną, a po pięciu latach otrzymała własną serię. Od samego początku wiadome było, że atrybuty, w które został wyposażony Spector, są niemal jeden do jednego przeniesione z postaci Bruce’a Wayne’a (z wyjątkiem genezy jego działalności). Nie bez powodu zresztą był swego czasu nazywany w Marvelu „największym detektywem na świecie”.

Gdy bohater zaczął zyskiwać coraz więcej uwagi, zarówno twórców jak i czytelników, postawiono na zróżnicowanie. Pojawiły się między innymi aż 4 tożsamości, jakich używał nasz heros; z czasem przybrały formę zaburzeń dysocjacyjnych spowodowanych schizofrenią. Zajęło to jednak scenarzystom długie lata, przez co postać nie zaskarbiła sobie tylu fanów na skalę globalną, co inni przedstawiciele Marvelowskiego mainstreamu. Uważniejsi czytelnicy i scenarzyści jednak nie zapomnieli o Spectorze, dzięki czemu możemy dziś pochylić się nad pierwszym tomem wydanym w ramach Marvel Now.

Nie wiemy jak długo go nie było, ale wrócił. Moon Knight, znany obecnie jako Pan Knight powraca na ulice Nowego Jorku by uporać się z kryjącymi się wszędzie kryminalistami. Policja podchodzi do niego z rezerwą, a on sam ani przez chwile nie kryje się z tym, że chce przypomnieć 'tym złym’ gdzie ich miejsce. Ubrany w biały garnitur, by każdy złoczyńca dostrzegł jego postawną sylwetkę. No i co? Nic dziwnego, że funkcjonariusze prawa nie zamierzają podchodzić do Spectora na odległość wyciągniętej ręki.

Nasz bohater rozwiązuje sprawy kryminalne, które nękają miasto wyjątkowo sprawnie zarówno za pomocą mózgu, jak i silnego ciosu. Bo to na tym polegać będzie cała opowieść. Moon Knight kontra kolejni złoczyńcy. Tak, to tyle. Żadnego konkretnego story arcu, intrygi rozciągającej się na cały tom, czy zapowiedzi dużego eventu. To jednak paradoksalnie, największy atut tej opowieści. Przypomina to wszystko serial, który z czystym sumieniem mógłby reżyserować David Fincher (jeśli kiedykolwiek do tego dojdzie, sam jestem skłonny sfinansować połowę produkcji). Każdy z kolejnych zeszytów wprowadza nas w meandry kolejnego aktu bezprawia i sposobu, w jaki Spector sobie z nimi radzi; a jak już nadmieniłem, robi to z prawdziwą maestrią.

Żeby uniknąć spoilerów, nie będę zagłębiał się w szczegóły każdego z zeszytów, wszak przyjemność z ich odkrywania każdy z Was powinien doświadczyć samemu. Jednakże są dwa elementy, które należy szczególnie wyróżnić. Pierwszym z nich, jest jedyny przewijający się przez cały tom wątek: zaburzenie osobowości Spectora. Nie jest on nam jednak zaserwowany w sposób bezpośredni. Od samego początku sugerowane jest, że choroba naszego bohatera to przekaz od samego Khonshu – boga Księżyca. Z zaciśniętymi pięściami czekam, aż wątek zostanie poruszony dogłębniej, ponieważ Legionu oglądać wiecznie nie mogę, a wątki zaburzeń dysocjacyjnych zawsze witam z otwartymi ramionami. Mam nadzieję że Lunatic pisany przez Jeffa Lemire’a w ramach All-New All-Different Marvel trafi na nasz rynek jak najprędzej.

Drugim highlightem komiksu jest zeszyt numer 5, zatytułowany Scarlet. Tutaj właśnie widzimy na własne oczy, że Spector nie każdy problem rozwiąże łącząc tropy we wnętrzu swojej limuzyny. Znaczna większość tego zeszytu to nieustająca sekwencja walki, która aż prosi się o zrealizowanie na jednym (choćby pozorowanym) ujęciu. Jeśli ktoś z Was pamięta walkę na korytarzu z pierwszego sezonu Netflixowego Daredevila, może śmiało o niej zapomnieć. Tutaj finezja choreografii walki przypomina bardziej sekwencję z Oldboy’a Chan-Wook Parka. Biorąc pod uwagę fakt, że bohater dosłownie przechodzi przez kolejne poziomy budynku, całość zdaje się przypominać również rozgrywkę w grę platformową. Wyjątkowo brutalną i po mistrzowsku zrealizowaną.

Tę naturalistyczną otoczkę wspomaga też bardzo ciekawie rozwiązana strona graficzna. Jak wspomniałem wcześniej, Spector bardzo wysoko ceni sobie bycie widocznym w chwili konfrontacji. Żeby i percepcja czytelnika wyodrębniła go z tła równie mocno, Declan Shalvey postawił na absolutną redukcję kolorystyki ukazując Moon Knighta. Wszystkie cienie, jakie tworzą się na jego garniturze, czy twarzy ukrytej pod maską, zostały wykonane za pomocą pojedynczych kresek, które dopiero zebrane razem, tworzą plamę barwną. Przez cały czas obecności na stronach komiksu ani razu na sylwetce Knighta nie pojawia się inna barwa, niż czysta czerń i biel. Efekt ten sam z siebie nie byłby jednak tak imponujący, gdyby nie dopracowana kolorystyka bohaterów drugoplanowych oraz wszystkich teł. Mają one w sobie specyficzną surowość, która przejawia się między innymi w nieukrywaniu ruchów pędzla (cyfrowego zapewne) na danych teksturach. Na osobną pochwałę zasługuje sekwencja snu narkotycznego z czwartego zeszytu. Czuję, że Doctor Strange pojawił się nieraz w podobnym, surrealistycznym świecie.

Jedynym mankamentem na jaki zwróciłem uwagę, jest mała wada techniczna. Niestety klejenie omawianego komiksu w jednym punkcie postanowiło zupełnie sobie odpuścić. Co prawda nie będę rzucał komiksem po pokoju czy chłodzić się w upalne dni kartkując go, ale luźne kartki problemem pozostają. Mam szczerą nadzieję że to pojedyncza wpadka, która nie pojawia się w żadnym innym egzemplarzu. Jeśli to odniesienie do rozpadającego się umysłu głównego bohatera, lepiej uprzedzić o nim przynajmniej w notce redakcyjnej. Nie każdy jest gotowy na taki komiks.

Czy czytelnicy słusznie od kilku lat dopraszali się o Moon Knighta? Jak najbardziej. Komiks stanowi przyjemną odskocznię od typowego super-bohaterstwa, które jak powinniśmy pamiętać, jest integralną częścią uniwersum Marvela. Przypomina dobry thriller psychologiczny, który zadaje czytelnikowi wiele pytań po skończonej lekturze. Najważniejszym z nich pozostaje jednak: dlaczego tak długo musieliśmy czekać, zanim jeden z najlepszych komiksów z Marvel Now trafił na nasze półki?

Za egzemplarz recenzencki dziękujemy wydawnictwu Egmont Polska!

AUTOR Chester

Ten koleś, który póki co niczego nie osiągnął, ale ma parę planów i lubi dzielić się swoją opinią.

PRZECZYTAJ TAKŻE

[RECENZJA] Niewidzialni tom 3

Niewidzialni dobiegli końca i zaczęli się na nowo. Nie jest to jednak jakaś formalna zabawa …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *