Jakiś czas temu na łamach naszej strony przyglądałem się komiksowi „Mr Miracle”. To bez wątpienia wybitny komiks, który pod płaszczykiem zwykłej superbohaterszczyzny i kosmicznych batalii przygląda się psychicznej kondycji głównego bohatera, ucząc czytelnika, że prośba o pomoc jest oznaką odwagi. Podejmowanie niełatwych tematów dotyczący chorób o podłożu psychicznym i odpowiedniej profilaktyki bez wątpienia jest czytelnikom potrzebne, ale niestety bardzo łatwo ten temat zmarginalizować czy ukazać niewłaściwie. I taka właśnie obawa niosła się echem po mojej głowie niedługo przed lekturą Moon Knighta. A nawet w jej trakcie…
Jeff Lemire, niezwykle zasłużony twórca jednych z najciekawszych serii obecnych na naszym rynku (Czarny Młot, Descender) opowiada o niełatwym życiu Marka Spectora, cierpiącego na dysocjacyjne zaburzenie osobowości herosa, noszącego alias Moon Knight. Na przestrzeni kilku ostatnich lat Spector zupełnie zatracił kontrolę nad pozostałymi mieszkańcami swojego umysłu, trafiając ostatecznie do szpitala psychiatrycznego. Placówka oczywiście jest tak nieprzyjemna, jak każdy stereotypowy „psychiatryk”, w którym pracują wyłącznie sadyści, krzywdzący pacjentów lekami, słowami i ciosami. Na całe szczęście, Lemire podchodzi do tematu ze świadomością krzywdzących stereotypów. Kuriozalnie wyglądająca placówka medyczna zostaje wzięta w wielki nawias, stając się jedną z wielu części podupadającej psychiki bohatera. Zarówno my, jak i Spector nie mamy pojęcia czy otaczające bohatera miejsce jest prawdziwe, częściowo sztuczne, czy zupełnie wyimaginowane.
Podobnie sprawa ma się z pracownikami szpitala, resztą pacjentów, a nawet wspomnieniami Marka. Zostajemy wrzuceni w niezwykle chaotyczny kolaż pozorów i domysłów, w którym każda próba poukładania elementów w spójną całość spala na panewce. Co ironiczne jednak, w tym tkwi ogromna siła komiksu Lemire’a. Trochę jak w Alicji w Krainie Czarów sednem nie jest ustalenie co jest prawdziwe, a co nie. Mamy eksplorować pokręcony świat widziany oczami protagonisty. Nawet jeśli ten świat raz za razem próbuje go/ją zabić.
A świat ten dzieli się na kilka dystynktywnych warstw, z czego każda reprezentowana jest przez innego artystę. Dane nam będzie zobaczyć tutaj batalie z kosmicznymi wilkołakami na księżycu (James Stokoe), noirową intrygę kryminalną dziejącą się w ciasnych uliczkach Nowego Jorku (Francesco Francavilla) czy choćby… plan zdjęciowy nadchodzącego filmu o Moon Knighcie (Wilfredo Torres). Daje to nam sposobność na przeanalizowanie wielu możliwych podejść nie tylko do samego bohatera tytułowego, ale i superherosów ogółem. Skrajne elementy spektrum, sięgające od kosmicznych wojen, aż po marginalne potyczki mieszczące się w obrębie jednej ulicy.
Moon Knight, jak naprawdę wielu superbohaterów na przestrzeni lat pokazywany był bardzo zróżnicowanych okolicznościach, przez co zwolennik każdej z jego wariacji znajdzie tu coś dla siebie. Służy to jednak czemuś o wiele ważniejszemu. Tak jak czytelnik może postrzegać Marka Spectora na masę sposobów, tak i Spector robi dokładnie to samo, podejmując niełatwą próbę zrozumienia każdej ze swoich alternatywnych osobowości. Pomimo formalnego rozmachu niektórych „wersji” bohatera, rozliczenie się Moon Knighta z Moon Knightem (którego „rdzeń” ilustrowany jest przez Grega Smallwooda) jest zaskakująco kameralne, by nie powiedzieć wręcz intymne. To zaskakująco przyjemna odskocznia od wszechobecnej w komiksie (nie tylko tym konkretnym, ale i w medium ogółem) potrzeby ciągłego dziania się więcej, szybciej i dziwniej.
Po lekturze czytelnik zostaje obdarowany zaskakująco oczyszczającym uczuciem, jakby samemu właśnie odbył kilkuetapową terapię. Lemire’owi udała się bowiem niezwykle trudna sztuka, aby w natłoku fantastycznych obrazów i kolejnych ciosów nie zatracić ducha historii i postaci. Mark Spector jeszcze nigdy nie był tak prawdziwą i skomplikowaną osobą, jak na kartach komiksu Kanadyjczyka. Poprzeczka względem nadchodzącego serialu platformy Disney+ została zawieszona niezwykle wysoko i naprawdę nie wiem, czy w temacie Moon Knighta można powiedzieć jeszcze cokolwiek.
Dzieło Lemire’a jest jedną z najciekawszych pozycji dostępnych obecnie na rynku. Zarówno jeśli za kryterium wyboru obieramy komiksy Marvela, superbohaterszczyznę ogółem, czy właściwie każdy możliwy na sklepowych półkach komiks. Oferuje zaskakująco dojrzałe podejście do niełatwego tematu, jednocześnie zapewniając rozrywkę na najwyższym poziomie. Osobiście jestem przekonany, że Jeff Lemire staje się właśnie na naszych oczach nie mniejszym klasykiem niż Grant Morrison czy Alan Moore i razem z Moon Knightem zasiądą razem w Panteonie najwspanialszych.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.