Od jakiegoś czasu w zbiorowej świadomości odbiorców na całym świecie, autentyczne problemy psychiczne i komiksowe motywy mogą współistnieć. Joker w końcu podbił serca widzów i rozpoczął szereg dyskusji na temat tego, jak społeczeństwo kształtuje jednostkę i jakie mogą być tego konsekwencje. Pamiętać należy jednak, że problemy psychiczne i emocjonalne nie muszą kończyć się narodzinami złoczyńcy ani wielką anarchistyczną rewolucją, a z własnymi demonami zmagają się nie tylko szarzy ludzie, jak Ty, czy ja, a nawet…bogowie.
Scott Free to nieco zapomniany już heros. I mówię zarówno o jego statusie diegetycznym, jak i miejscu na polskim rynku komiksowym, bo o ile nie jesteście zaangażowanymi fanami Jacka Kirby’ego, nie mieliście zbyt wielu okazji by oglądać w akcji Mr. Miracle’a. Niezwykle utalentowany eskapista, który potrafi wykaraskać się z najcięższych tarapatów. A przynajmniej było tak do czasu, bowiem przed Scottem pojawia się najpoważniejsze z wyzwań, przed którym nikomu jeszcze nie udało się uciec – objęcia śmierci. Mister Miracle podejmuje dwuznaczne wyzwanie, którego puentą ma być jego koniec. I nawet nie myślcie, że to spoiler, bowiem przecięcie linii życia Scotta Free jest dopiero początkiem trudnej przeprawy do najgłębszych czeluści sumienia i umysłu Nowego Boga. Nieudana próba samobójcza jest dopiero katalizatorem kryzysowych wydarzeń, w których kluczową rolę odegra nasz eskapista. Na horyzoncie jawi się wojna z żołnierzami Darkseida, trudna sprawa dziedziczonej władzy nad całą planetą, a także opieka nad dzieckiem i korki. W tym miejscu chciałbym pokłonić się Tomowi Kingowi uderzając czołem o ziemię, bowiem nigdy jeszcze nie poczułem tak dużej dawki zrozumienia względem komiksowej postaci. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam zielonego pojęcia jak wygląda życie następcy tronu Apokolips czy superherosa-eskapisty. Jednak czy chociaż raz w życiu nie poczuliście, że sytuacja w której tkwicie, to tragedia na skalę kosmicznej wojny? Że ten korek ciągnie się dalej niż zwykle? Że dziecko budzi się częściej? Że nawet warzywa nie smakują tak dobrze, a uśmiech partnera jest wymuszony? Taka właśnie jest sytuacja, z której chce się uciec, bo dotyka nas personalnie.

W życiu nie chciałbym udawać w tym tekście psychologa, jednak wiem z wątłego doświadczenia, jak ciężko jest czasem wstać z łóżka i mierzyć się z kolejnym dniem. Jak bezowocne jest doszukiwanie się w sobie superbohaterskich wartości, wg. których powinienem z uśmiechem za ustach stawić czoła zagrożeniu w imię sprawiedliwości i własnych przekonań. W tym miejscu pojawia się właśnie Scott Free, bohater który, wcale nie ma się za bohatera. A wręcz przeciwnie, zdaje się postrzegać jako wrak, echo dawnej świetności. Ta dawka humanizmu jest szczególnie potrzebna, by uświadomić sobie, że nie musimy ratować całych planet, by być kimś. Że nawet nadludzie, mają ludzkie problemy i nawet oni rozważają czy ich życie ma jakikolwiek sens. (W tym miejscu chciałbym przypomnieć wszystkim, którzy zmagają się z mrocznymi zakamarkami własnego umysłu, że wyciągnięcie ręki o pomoc, nie jest słabością. Wręcz przeciwnie. A choćby po numerem 800 70 22 22 przez całą dobę, czekają osoby gotowe pomóc osobom z kryzysie). Podobny los spotkał z resztą samego scenarzystę. Tom King w wywiadzie udzielonym magazynowi Paste, przyznał kiedyś, że znalazł się „na krawędzi śmierci, z której wrócił, a wszystko wokół wydało się inne […] Świat jaki dziś znamy, zdaje się nie mieć żadnego sensu”. Zapamiętajmy zatem, że nawet bogowie bywają zmęczeni.
Zrozumieniem jest tutaj obdarzony nie tylko Scott Free, ale jego bliscy, którzy również wrzuceni są w wir ciężkich do dźwignięcia wydarzeń. Big Barda jest oczywiście najciekawszą z postaci, bowiem to w jej relacji ze Scottem uwidaczniają się ich ważne podobieństwa, i przede wszystkim różnice. Ukazano tutaj złożoność związku, który pomimo obiektywnie sprawnego funkcjonowania, nie stroni od pomniejszych kłótni, odmiennych poglądów na pewne kwestie czy cichych chwil. Ale ponownie, to tylko dodaje realizmu do zaistniałej sytuacji. O ile można mówić o realnym przedstawieniu związku dwóch bogów, oscylującym między kosmicznym pogromem a odchowaniem dziecka. Podobnie sprawa ma się z kosmiczną rodziną Free’a. Nie będę opowiadał szczegółowo co dzieje się z kim, jednak pojawi się tutaj kilka osób, które będą stanowiły personifikację wielu problemów naszego eskapisty. W scenach, gdzie Mister Miracle konfrontuje się z otoczeniem, nie sposób nie traktować ich jak kolejne sesje bardzo surrealistycznej terapii. Bo czy i my nie zwykliśmy szukać źródła naszych problemów i lęków w konkretnych osobach? Czy to nie jednostki odpowiadają za nasze nieszczęście? I czy może ten strawman ułatwi nam zrozumienie samego siebie?

Tę rozedrganą psychikę Scotta Free z porównywalną maestrią co Tom King, kreuje Mitch Gerads. Przede wszystkim, dzięki uwielbianej przeze mnie estetyce około-VHSowej, która raz za razem zdaje się trząść czwartą ścianą. Medium komiksowe, którego specyfika może zostać naginana na potrzeby scenariusza, nabiera zupełnie innego wymiaru niż w większości superbohaterszczyzny. Kultowa już specyfika 9 kadrów permanentnie zostaje często traktowana jak medium poza-komiksowe, przypominając bardziej pliki wideo np. z ich wszechobecną dystorsją. Czasami jednak konkretne kadry są czymś na kształt stopklatek, które ułożone obok siebie pokazują płynne przejście z jednego miejsca do drugiego. Jest też tu miejsce na wiele estetycznych nawiązań, przywodzących na myśl klasyczne opowieści Jacka Kirby’ego. I nie chodzi tu wyłącznie o plakaty w tle czy prezencję obcych światów, a o odpowiedni „filtr” jakim pokryto wszystkie rysunki. Stylizowane na sitodruk ilustracje, sprawiają, że prezentowana historia mogłaby równie dobrze funkcjonować w czasach świetności mistrza Kurtzberga, nie odstając przy tym od postmodernistycznej współczesności. Gerards ma też niespotykany talent do łączenia silnego realizmu z „kreskówkowym” wyczuciem sytuacji. Jest coś w tych minach, reakcjach i przerysowanych ciosach, co sprawia, że sam daję się nabierać na stan psychiczny Scotta Free.
Mister Miracle zasługuje na o wiele więcej niż moje mierne, niemal 1000 słów zachwytu. To arcydzieło, które działa na kilku poziomach jednocześnie. Stanowi ważny komentarz dotyczący zdrowia psychicznego, jest przykładem świetnego kunsztu w prowadzeniu historii przez Toma Kinga, mógłby zostać osobnym portfolio Mitcha Geradsa i zapewnia czystą, eskapistyczną rozrywkę. Mam szczerą nadzieję, że moja ekstrapolacja będzie trafna, gdy powiem, że ten komiks powinien spodobać się każdemu. Bo szczerze chcę by tak było. Chcę, żeby każdy kto tylko może przeczytał dzieło życia Toma Kinga i spojrzał inaczej na świat i ludzi wokół siebie, ale także na siebie. Zapamiętał, że nie trzeba ratować całych światów, by być bohaterem. Czasami trzeba pozwolić innym by nas uratowali.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.