Lucyfer to następna z głośnych pozycji wydawanych oryginalnie w ramach imprintu Vertigo, którym zmieniono szyld i które dokooptowano do szeroko promowanej, nowej marki Black Label. To właśnie jej logo widnieje na grzbiecie pierwszego z trzech tomów oryginalnego runu o Gwieździe Zarannej pióra Mike’a Careya. Jako że u samego startu pobocznej linii DC z komiksami skierowanymi do dorosłego czytelnika, postanowiłem uważnie śledzić jej publikacje, Lucyfer – mimo że absolutnie nie jest żadną nowością na rodzimym rynku – także znalazł się na moim radarze. Odświeżoną edycję potraktowałem jako pretekst do nadrobienia tej cenionej serii. Wymówki się skończyły.
Komiksowy Lucyfer stanowi niejako odnogę jeszcze popularniejszego Sandmana Neila Gaimana i opowiada o losach upadłego anioła, który porzuciwszy piekło, zstępuje na Ziemię i w mieście grzechu oraz licznych pokus – Los Angeles – otwiera modny, klub nocny „Lux”. Światu ludzkich namiętności i pragnień daleko jednak do azylu, który chroniłby go przed ingerencją diabłów, aniołów czy demonów. Dystyngowany, posągowy Lucyfer staje się więc mimowolnie łącznikiem niebios, zaangażowanym w odwieczną walkę dobra ze złem.
Możliwe, że wynika to z braku podłoża, jakim byłaby dla mnie zapewne wcześniejsza lektura Sandmana, ale poruszanie się po świecie przedstawionym przez Careya i zrozumienie panujących w nim zasad początkowo sprawiało mi niemałe trudności. Czemu dla Lucyfera tak ważne jest odzyskanie skrzydeł? Czemu tajemniczy portal ściąga pod jego klub hordę przerażających demonów? Bez pojęcia faktycznej stawki wydarzeń pierwsze zeszyty mają w sobie coś z ładnej wydmuszki. Główną przyjemność w trakcie ich czytania upatrywałem raczej w kreatywnych zagrywkach rysowników, aniżeli w scenariuszu, który zasypał mnie od razu ocierającymi się o pretensjonalność dialogami oraz galerią odczłowieczonych, cynicznych postaci.
Za takim, a nie innym sportretowaniem Lucyfera i reszty towarzystwa rodem z zaświatów stało oczywiście sensowne uzasadnienie – to bohaterowie, którzy nie kryją się z wyższością wobec ludzi, dlaczego więc mieliby dzielić z nimi jakieś cechy? – przez co z czasem zmieniło się moje nastawienie. Choć Lucyfera nadal nie czytało mi się lekko i zwykle po paru zeszytach czułem potrzebę zrobienia sobie od niego przerwy, znajdowałem w nim wartościowe elementy.
Poniekąd pojmuję, czemu showrunnerzy luźno adaptującego komiks serialu z Tomem Ellisem w tytułowej roli, uznali, że dzieło Careya to dobry materiał na telewizyjny procedural. Fabuła o dziewczynce nawiązującej kontakt ze zmarłą przyjaciółką, by rozwiązać zagadkę jej śmierci, albo rozdział o zmagającej się z upiorną klątwą kobiecie, pokazują wszak tematyczną elastyczność Lucyfera, w którym, niczym w rasowej antologii, było miejsce zarówno na filozoficzne, metaforyczne przypowieści, jak i gatunkowy horror czy kryminał.
Carey, przytaczający we wstępie genezę serii, wspomina, że pojawił się u niego moment zwątpienia w sens projektu po tym, jak po historii Diabelska alternatywa (która ukazała się pierwotnie w The Sandman Presents: Lucifer) rysownik Chris Weston wraz z inkerem Jamesem Hodgkinsem odmówili dalszej współpracy. Jego rozżalenie można zrozumieć – aż do końca albumu żaden z artystów nawet nie zbliżył się bowiem do ich poziomu. Umiejętnie operujące światłocieniem, subtelne ilustracje, wypełnione farbami o zimnych kolorach i tylko okazjonalnie wybuchające piekielnymi czerwieniami, miały wszystko to, czego oczekiwałem od komiksu o upadłym aniele. Ongoing przeszedł już na tryb, w którym obowiązki związane z oprawą graficzną rozdzielono na dwie osoby – Petera Grossa oraz Deana Ormstona, z których każdy odpowiadał za konkretny segment opowieści.
Pierwszy, z którego pracami miałem do czynienia niedawno w Rodzinie z domku dla lalek (do której zresztą scenariusz również przygotował Carey), zajął się wizualizacją głównej fabuły, skupionej wokół Lucyfera. Drugi, znany zwłaszcza z Czarnego Młota, ilustrował zaś poboczne historie, w których tytułowy bohater odgrywa wyłącznie symboliczne, epizodyczne role. Z tej dwójki lepiej wypada Ormston ze swoim mignolowym, „pokracznym” stylem, sprzyjającym prezentowaniu różnych dziwności i demonicznych istot. Bardziej realistyczne rysunki Grossa potrafią co prawda zaimponować detalami, jak np. we Wróżbie z sześciu kart, ale ani Lucyferem, ani wspomnianą Rodziną… z Hill House Comics nie przekonał mnie, że jest kimś więcej niż solidnym wyrobnikiem. Trochę więc szkoda, że finalnie to właśnie jego, mniej odrealniona kreska towarzyszy czytelnikowi przez lwią część zbioru.
Seria, tak jak napomknąłem, naturalnie nie jest w Polsce czymś zupełnie nowym i nieodkrytym – Lucyfer ukazał się u nas już kilka lat temu nakładem Egmontu w jedenastu częściach. Omawiany album, zbierający w sumie dwadzieścia trzy zeszyty (czyli tyle ile trzy pierwsze tomy poprzedniego wydania) to zatem w pewnym sensie wznowienie. Biorąc jednak pod uwagę jego estetykę i objętość, nie zdziwiłbym się gdyby nawet szczęśliwi posiadacze tamtej kolekcji skusili się na tę edycję. To kolejna – po Animal Manie, Sadze o Potworze z Bagien czy Daredevilu – pięknie prezentująca się na półce cegiełka. Oby więcej takich.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.