Bałem się o ten film. Właściwe, to w pewnym momencie pogodziłem się z tym, że Justice League będzie kolejną wtopą Warner Bros. i DC. Po Batman v Superman i Suicide Squad mój entuzjazm wobec inicjatywy DC Films mocno spadł, a kolejne doniesienia o zawirowaniach na planie Ligi były jak sól sypana do rany. Co prawda rewelacyjna Wonder Woman oraz angaż Jossa Whedona w projekt dodały nieco otuchy. Jednak na pokaz Justice League udałem się z mieszanką strachu i wiary…
Czy potwierdziły się obawy? Czy coś uratowało ten film? Moja odpowiedź na oba pytania brzmi: Tak
Akcja nowego filmu ze stajni DC/WB toczy się zaraz po wydarzeniach ze Świtu Sprawiedliwości. Superman nie żyje. Świat opłakuje poległego herosa. Śmierć Kryptończyka wpłynęła nie tylko na wzrost liczby przestępstw. Na pozbawioną obrońcy Ziemię powraca Steppenwolf, generał z Apokolips, który millenia temu poniósł sromotną klęskę podczas najazdu na naszą planetę. Celem watażki jest skompletowanie trzech Mother Boxów, artefaktów Nowych Bogów, które po pierwszej inwazji z Apokolips zostały ukryte na Ziemi, a których połączona moc pozwoli na zawładnięcie Światem. Batman i Wonder Woman, chcąc zapobiec katastrofie formują grupę metaludzi, których połączone siły będą w stanie powstrzymać najeźdźców.
Justice League to film, którego jednoznaczna ocena będzie dla mnie bardzo problematyczna. Dlatego na wstępie wypowiem się jako bezstronny widz.
Film mocno ucierpiał w wyniku nieogarnięcia włodarzy Warner Bros. i kontynuacji działań Zacka Snydera. Największą bolączką produkcji jest tu narracja i montaż. To, jak mocno skompresowano nakręcony materiał do dwóch godzin, niemożebnie bije po oczach. Pierwszy akt filmu to obligatoryjne sceny mające na celu pokazać nam co słychać u znajomych z poprzednich filmów, oraz przedstawić widzom nowe postaci. Choć same sceny napisane są raczej ciekawie i ogląda się je przyjemnie, to nie można powiedzieć, że płynnie prowadzą przez fabułę.
Film skacze po scenach i już od początku nie panuje nad narracyjnym chaosem. Wydarzeń w ciągu tych 120 minut mamy naprawdę dużo i od ich nagromadzenia film stracił fabularną płynność. Oraz co jest największą wadą tego aspektu, nie buduje żadnego napięcia ani nie wprowadza zwrotów akcji. Doskonale wiemy gdzie zaprowadzi nas historia. Sceny takie jak retrospekcje mające na celu przedstawienie postaci Steppenwolfa, pomimo widowiskowości (i pewnego zielonego akcentu) były wklejone na siłę i kompletnie odstawały od i tak nieskładnej opowieści. Swoją drogą, w trakcie tego momentu miałem przez chwilę wrażenie, że montażysta wkleił do filmu fragment Władcy Pierścieni… Dodam jeszcze, że wiele scen z trailerów finalnie nie znalazło się w wersji kinowej.
Jednak po około 30 minutach przymknąłem na to oko. Czemu? Cóż, to dlatego, że każda scena, choć często oderwana od poprzedniej dawała mi mnóstwo frajdy z oglądania postaci.
To właśnie one ratują ten film w moich oczach. Teraz do dyskusji wtrąci się moja iskra fanboya DC Comics.
Bohaterowie filmu są moim zdaniem napisani naprawdę świetnie. Po prostu się ich lubi, każdego bez wyjątku. Batman pomimo niesmaku, jaki pozostał po poprzednim filmie zaczyna być tym Mrocznym Rycerzem, o jakim zawsze marzyłem w kinie. Nie jest już psychopatą o IQ osiedlowego karka. Ben Affleck znakomicie odnajduje się zarówno w roli zamaskowanego mściciela, lidera grupy i mentora dla Barry’ego Allena, ale wypada rewelacyjnie również jako Bruce Wayne targany wyrzutami sumienia, zdeterminowany w dążeniu do celów i zdający sobie sprawę ze swoich ludzkich niedoskonałości.
Wonder Woman ponownie urzeka swoim urokiem osobistym. Jej postać w tym filmie jest nie tylko doświadczoną wojowniczką, ale pełni w drużynie rolę takiej ‘starszej siostry’. Dodaje otuchy swoim towarzyszom i stanowi w pewien sposób głos rozsądku w opozycji do surowego Batmana. Po solowym filmie zapewne wszyscy przeciwnicy Gal Gadot odszczekali swoje słowa, zaś występ w Lidze utwierdza w zdaniu jak trafny był to casting.
Z nowych postaci największe brawa należą się dla Ezry Millera za rolę Barry’ego. Flash to główny nośnik humoru w drużynie i bardzo dobrze, że ‘śmieszkowanie’ zostało skupione głównie na jednej postaci. Barry jest jak ten kolega z klasy, który ma w nawyku wieczne pajacowanie, bywa irytujący, ale i tak wszyscy darzą go sympatią. To niezbyt dojrzały geek, który w końcu musi pojąć jak potężną mocą włada, i jak ten dar może przysłużyć się słusznej sprawie.
Sporym zaskoczeniem był dla mnie Cyborg, którego komiksowego pierwowzoru nie darzę szczególną sympatią, a obserwując materiały promocyjne obstawiałem, że będzie on najsłabszym ogniwem grupy. Jednak postać grana przez Raya Fishera okazała się nie być tak bezbarwna jak przeczuwałem. Choć ciężko powiedzieć bym szczególnie polubił Victora Stone’a, to jego przeszłość jest zarysowana dość wyraźnie, a sama rola Cyborga w fabule jest właściwie kluczowa.
Nieco zawiodłem się na Aquamanie, któremu wbrew pozorom nie poświęcono aż tyle uwagi. Wszystkie najlepsze akcje Arthura dostaliśmy już w trailerach, poza naprawdę świetną sceną humorystyczną przed kulminacją filmu. Widać jednak, że Aquaman ucierpiał w wyniku montażu i cięć, a sama kreacja Jasona Momoy wypada naprawdę ciekawie i z ciekawością czekam na solowy film spod ręki Jamesa Wana. Tym bardziej, że motywu samej Atlantydy również nam raczej poskąpiono. Nadal jednak uważam, że Jason powinien grać Lobo…
Na koniec chciałbym wspomnieć o Supermanie, którego powrót jest niejako punktem zwrotnym filmu. Pomimo tego, iż wszyscy wiedzieliśmy, że Clark wróci, twórcy postanowili przed premierą ujawnić jak najmniej faktów o jego występie. Dlatego ja również nie wyjawię więcej, poza tym, że nareszcie mamy w filmie prawdziwego Supermana, wiernego wszystkim ideom, z jakimi utożsamiamy Kal-Ela od blisko 80 lat. Pokazano nawet jedną z niewykorzystanych wczesnej przez Snydera ikonicznych mocy eSa. Dla mnie Superman był bezapelacyjnie najjaśniejszym elementem filmu, a Henry Cavill pokazał, że dosłownie urodził się do tej roli. Błagam Warner Bros, dajcie nam Man of Steel 2 z takim Supermanem!
W filmie oczywiście pojawia się wiele postaci pobocznych, tych znanych jak Lois Lane (Amy Adams), Martha Kent (Diane Lane) czy Hippolita (Connie Nielsen), a także debiutujący w DC Films James Gordon (J.K. Simmons), czy Mera (Amber Heard). No, i oczywiście powraca fenomenalny, ociekający ironią i zadziornością Alfred w wykonaniu Jeremy’ego Ironsa.
O kimś zapomniałem… A, tak. Steppenwolf… Nic dziwnego gdyż wielki generał na usługach Darkseida jest tu tylko po to by Liga miała się, po co zjednoczyć i pomimo kilku znośnych scen jest zwykłym workiem treningowym dla świeżo upieczonej drużyny. Jest nijaki i nie budzi nawet krzty grozy. Postać, którą odegrał Ciaran Hinds wyląduje w czyśćcu dla filmowych złoczyńców, gdzieś obok Malekitha z Thor: The Dark World i Ronana z Guardians of the Galaxy.
Trzymając się jednak naszej tytułowej piątki (a później szóstki) herosów, to pomimo licznych wad filmu, oglądanie tych postaci sprawiało, że przez te dwie godziny ani przez chwilę nie poczułem nudy. Niesamowita chemia i specyfika relacji pomiędzy poszczególnymi bohaterami to olbrzymia zaleta Justice League. Mamy Flasha i Batmana, którzy występują niejako w roli uczeń i mentor. Jest ciekawa relacja Batmana i Wonder Woman, w którą wkrada się w pewnym momencie romantyczna nuta. Diana okazuje szczególną troskę i wsparcie zamkniętemu w sobie Victorowi. Aquaman z kolei to typowy ‘swój chłop’, który pomimo skłonności outsiderskich, nawiązuje dobre relacje z każdym z towarzyszy.
Widzimy jak drużyna się wspiera, zjednoczona we wspólnym celu, choć z różnymi motywacjami. Mamy oczywiście obowiązkową chwilę na konflikt wewnętrzny w grupie. W finale Liga rusza do boju jak jeden mąż i oglądanie jak bohaterowie współpracują na placu boju, ratują sobie nawzajem siedzenia i ramię w ramię spuszczają łomot zastępom Steppenwolfa było naprawdę rewelacyjnym doświadczeniem. Cieszę się też, że Warner zorientował się, że słowo ‘superbohater’ składa się dwóch członów, i nareszcie skupił się nie tylko na ‘super’, ale także na ‘bohater’. Liga ratuje w tym filmie wiele żyć i to w spektakularny sposób. Szczególnie dobry jest pewien moment podczas sceny z Flashem i Supermanem ewakuującymi ludność cywilną. Właśnie przez takie momenty pokochałem temat superhero. Mamy też dwie sceny po napisach. Jedna będąca jednym wielkim easter eggiem, druga zaś, zapowiedzią nadchodzących wydarzeń w uniwersum.
Kreacje postaci mocno wiążą się ze zmianą polityki WB i wejściu do projektu Jossa Whedona. Jak zapewne pamiętacie, Zack Snyder z powodu rodzinnej tragedii wycofał się ze stołka reżysera, zaś dokończeniem filmu zajął się wspomniany reżyser Avengers. Whedon nie tylko przeprowadził dokrętki oraz przemontował nakręcony przez Snydera materiał, który według opinii studia wręcz nie nadawał się do oglądania. O tym, jak wpłynęło to na strukturę filmu już wspominałem. Jednak włodarze wyciągnęli wnioski z negatywnych opinii na temat tonu poprzednich filmów i dzięki wprawie Whedona do kręcenia luźnych scen, atmosfera Justice League odcina się od posągowego klimatu Świtu Sprawiedliwości. Nie jest to zabieg bezbolesny, ale chyba nikt nie będzie na to narzekał. Postaci znane z poprzednich występów napisano zupełnie inaczej, czego najlepszym przykładem jest Superman. Choć odrzuca to jakąkolwiek konsekwencję w budowaniu uniwersum, to chyba każdy przywitał te zmiany z otwartymi rękami.
Zaowocowało to także wprowadzeniem do filmu ogromnej ilości humoru, który jak wiemy jest jednym z argumentów w śmiesznej wojence pseudo fanboyów DC i Marvela. Osobiście, nie znoszę żartów w MCU, głównie przez przewidywalność, recykling dowcipów i nadmierne stosowanie bathosów (budowania podniosłego momentu i podkopania go nieoczekiwanym żartem). Podobnie jak w Wonder Woman, humor w Justice League jest wyważony, adekwatny do sytuacji i nie burzy innych emocji, jakie powinny towarzyszyć danej scenie. Oczywiście, wkradło się sporo sucharów, zwłaszcza pewne dowcipasy w wykonaniu Batmana. Nie zmienia to jednak faktu, że fani filmów DC nie powinni bać się śmiechu na sali kinowej.
Wracając do warstwy realizatorskiej, to musimy znów ponarzekać. Mianowicie na niskiej jakości efekty specjalne. Niestety, jak na budżet 300 mln dolarów, CGI prezentuje się nader kiepsko. Oczywiście większe sceny, gdzie dynamika odwraca uwagę od szczegółów, prezentują się znośnie pomimo oczywistych green screenów. Jednak Steppenwolf, czy ciało Cyborga, a nawet kilka ujęć Supermana boleśnie trąciło pikselami.
Na koniec kilka słów o muzyce, która była sprawą kontrowersyjną już przed premierą. Ścieżkę dźwiękową napisał Danny Elfman. Kompozytor popełnił mocno generyczny, ale pasujący do filmu soundtrack. Osobiście miałem już dość wszędobylskiego Hansa Zimmera i jego autoplagiatorskiej twórczości, której nie podratowała nawet kooperacja z Junkiem XL. Dlatego zamienienie oklepanych ambientów na równie oklepaną symfonię uważam mimo wszystko za dobry krok. Wiele osób krytykuje Elfmana za użycie motywów przewodnich z Batmana z 1989 r. i Supermana z 1978 roku. Czy to lenistwo, czy muzyczny fan service, zdecydujcie sami. Ja ten zabieg kupiłem.
Zatem doczekaliśmy się naszej Ligi Sprawiedliwości. Czy był to film w pełni godny tych bohaterów? Nie. Oczywiście, że chciałbym by Batman, Superman i spółka dostali porządny, udany w każdym calu obraz. Aczkolwiek i tak bawiłem się na tym filmie jak przy najlepszych odcinkach animowanej Justice League z Cartoon Network. Film mógłby być według mnie dłuższy o te 30 minut i w jego przypadku naprawdę czekam na wersje rozszerzoną. Jednak piekło, w jakim powstawała ta produkcja i zawód w postaci chociażby Batman v Superman, obniżyły oczekiwania wielu fanów, w tym moje.
Ale póki bohaterowie, których kocham całym sercem ukazani są w filmie godnie i pomimo produkcyjnych wad jestem w stanie utożsamiać się z ich ekranowymi inkarnacjami i kibicować im w ich działaniach, to sam film nadal będzie dla mnie satysfakcjonującym doświadczeniem. Przyznanie się studia do błędów i szacunek, z jakim nareszcie spotkały się postaci DC, to bardzo dobry krok. Oby Warner i DC na nim nie poprzestali. Ja wyszedłem z seansu zachwycony i koniecznie obejrzę Ligę Sprawiedliwości jeszcze raz, albo i nawet więcej.