Piąty tom Ligi Sprawiedliwości, Wieczni Bohaterowie, stanowi uzupełnienie wydarzeń, które znamy z eventu Wieczne Zło. Historia opowiedziana w recenzowanym tomie ma jeden główny wątek, a raczej jedną stałą postać, która prowadzi przez kolejne strony. Mowa o Cyborgu. Ci z Was, którzy czytali Trójkę i Wieczne Zło, znają los tej postaci, nie znają jednak szczegółów tego w jaki sposób Victor Stone znalazł się w sytuacji znanej z końcówki Wiecznego Zła. Wieczni Bohaterowie ich dostarczają. Dostarczają też czegoś jeszcze – skróconej genezy Ultramana i reszty Tajnego Stowarzyszenia. Czy główny wątek i spojrzenie na początki pokręconej wersji Ligi Sprawiedliwości warte są lektury? Przekonajmy się.
Jak wcześniej wspomniałem, głównym bohaterem Wiecznych Bohaterów jest Cyborg. Został wcześniej okaleczony przez Sieć, współpracującego z Tajnym Stowarzyszeniem wirusa, który przejął cybernetyczną część ciała Victora. Teraz – z własnej decyzji – znów zostaje zespolony z najnowszą technologią, którą dysponuje jego ojciec. Cyborg podejmuje się misji odnalezienia niezwykłej drużyny androidów zwanej Metal Men. To co dzieje się dalej, ma dość istotny wpływ na konkluzję historii z Wiecznego Zła – spieszę jednak z wyjaśnieniem, istotny nie znaczy konieczny. Choć historia Cyborga i Sieci jak i wprowadzenie do Wiecznych Bohaterów, w którym widzimy Czarnego Adama, łatają kilka dziur, to nie wnoszą do historii Wiecznego Zła nic, co uniemożliwiałoby zrozumienie poprzednich tomów (Trójki i Wiecznego Zła właśnie).
Sam wątek Cyborga i jego zmagania z Siecią, są nieco schematyczne. Rozwijają w pewien sposób postać Victora, ale robią to w sposób sztampowy. Motyw akceptacji siebie i swoista wewnętrzna walka między tym co ludzkie, a tym co mechaniczne, to tematy wyświechtane zarówno w literaturze sci-fi jak i wcześniejszych komiksach o Cyborgu. Jasnym punktem są natomiast Metal Men. Choć do bólu szablonowi (np. Złoto to samozwańczy lider o wysokiej samoocenie) to jednak dobrze prezentujący się w akcji i z całkiem zgrabnym wątkiem relacji ze swoim stwórcą.
Jeśli idzie natomiat o przedstawienie genezy Ultramana, Owlmana i spółki… cóż, to jest dość prosta sprawa. Miejsca na to było mało, ale czasami dobrą genezą można pokazać za pomocą kilku kadrów. Rozumiem też, że Ziemia-3, skąd pochodzą omawiani złoczyńcy, jest lustrzanym odbiciem Głównej Ziemi, więc postaci muszą być odpowiednio „odwrócone”. Wiązał się z tym jednak pewien potencjał, który w moim mniemaniu został zupełnie zaprzepaszczony. Paradoksalnie, najlepszą genezą była historia tego jak Harold Jordan zdobył pierścień, co ograniczyło się do kilku prostych stron, w których po prostu kosmita ten pierścień mu przekazał. Tylko tyle, ale zostawiło to możliwość na opowiedzenie reszty historii. Natomiast pozostałe genezy starały się całą sprawę zamknąć bez nakreślania jakichkolwiek motywacji postaci. Owlman jest zły, bo jest zły. Ultraman jest zły, bo jest zły. I tak dalej, i tak dalej. Słabo, panie Johns, słabo.
Od strony graficznej, dostajemy to do czego można było się przywyczaić od początku serii Nowe DC 52. Pełna paleta kolorów, płynne rysunki, stosunkowo czytelne i przejrzyste kadry – Ivan Reis i Dough Mahnke zrobili co do nich należało.
Wydanie jak zwykle pozostaje bez skazy, Egmont przyzwyczaił czytelników do dobrej jakości. Dodatkowym smaczkiem jest notka od redakcji, że wszystkie dialogi na początku komiksu zostały przetłumaczone z arabskiego (rozdział o Czarnym Adamie). Chwalą się? Niech się chwalą, tłumaczenie mogło tylko zyskać na tym, że odbyło się bezpośrednio z orygninału.
Generalnie, Wieczni Bohaterowie to typowy średniak. Nie jest to lektura obowiązkowa, ale jeśli chce się poznać lepiej zakamarki Wiecznego Zła, to mimo wszystko warto się z nią zapoznać. Dla fana Ligi albo postaci Cyborga – mógłbym polecić. Dla innych – jeśli dorwiecie w dobrej cenie, śmiało można przeczytać do poduszki, ale w innym wypadku wiele nie stracicie.