Kilkanaście nominacji do Oscara, powrót do formy po rozczarowującym Crimson Peak, najlepszy film Del Toro od lat… To tylko niektóre ze zwrotów jakie padały w kontekście najnowszego filmu meksykańskiego reżysera, Kształt Wody. Jako że sam jestem gorącym zwolennikiem jego dzieł oraz podejścia do X muzy, na sali kinowej zasiadłem z wypiekami na twarzy. Czy woda przybrała kształt Nagrody Akademii za najlepszy film?
Czy to jest przyjaźń, czy to jest… kochanie?
Założenia fabularne są nam wszystkim doskonale znane. Niepozorna i nieco odrzucona przez otoczenie Elisa, stara się wiązać koniec z końcem pracując w instytucie naukowym jako sprzątaczka. Pewnego razu w laboratorium natrafia na humanoidalne stworzenie, z którym nawiązuje bliską i emocjonalną relację. Jeśli brzmi to znajomo, nic dziwnego. Sam autor nie kryje się ze źródłami swoich inspiracji, które postanowił nieco przemodelować. Całość to swego rodzaju pokłon ku wszelakim kreaturom prezentowanym na srebrnym ekranie przez wytwórnię Universal, z Potworem z Czarnej Laguny na czele.
Del Toro za czasów swej niewinnej młodości wierzył w to, że los tytułowych monstrów nie jest przesądzony i mogą one zaznać szczęścia i miłości. Jednakże podejście człowieka do inności rzadko spotykało się aprobatą, przez co bestie nie kończyły w ramionach ukochanej, a najczęściej sześć metrów pod ziemią. Tutaj wkracza nasz reżyser, który w Kształcie Wody postanowił opowiedzieć nam historię, wychodzącą naprzeciw naszym horrorowym przyzwyczajeniom. To nie humanoidalnej ryby mamy się obawiać, a ludzi. Tych, którzy rozpętują wojny i kroją na kawałki biedne zwierzątka. Oczywiście nie wszystkich homo sapiens to dotyczy. Nawet w chłodnym, betonowym i nieprzyjemnym ośrodku badawczym znajdzie się ktoś, kto nie wyzbył się człowieczeństwa kosztem rozwoju i ciekawości. To prawdopodobnie jedna z najjaśniejszych stron scenariusza. Choć słyszeliśmy już setki razy, że inność nie jest groźna, autor podaje to wszystko wplecione w konwencję tak baśniową, że bardzo łatwo przyjmiemy jej umowność.
Michael Shannon wydaje się czuć jak ryba w wodzie w rolach „tych złych” (no pun intended)
Dodatkowo wydźwięk wzbogacony został przez umiejętnie dobrane postaci drugiego planu. Czarnoskóra sprzątaczka żyjąca pod presją swojego leniwego męża, ukrywający swoją orientację gej-artysta czy nasza główna bohaterka, pozbawiona głosu (dosłownie i w przenośni) marzycielka. Czytelnie nakreślony morał, który udowadnia, że bez względu na to co inni postrzegają jako nasze słabości, to radzenie sobie z nimi jest największą siłą. A jeśli będziemy usilnie wmawiać sobie i innym, że jesteśmy ich pozbawieni, skończymy jak Michael Shannon w jednej z ostatnich scen.
Choć aktorsko w Kształcie Wody nikt nie kreuje roli, która zapisze się złotymi zgłoskami na kartach historii, wysoko zawieszona poprzeczka nie zostaje strącona przez nikogo z obsady. Podział na strony konfliktu jest jasny, więc nikt niepotrzebnie nie wychodzi poza swój wzór. Przyznaję jednak, że szczególnie gorliwa owacja powinna powędrować w stronę Sally Hawkins. Pozbawienie aktorki jednego z głównych narzędzi wyrazu stanowi spore wyzwanie, któremu na szczęście podołała w zupełności. W jej mimice i oczach kryje się głębia i emocje, których na próżno szukać w niejednym aktorskim monologu. Choć minęło wiele lat, odkąd po raz pierwszy zetknąłem się z Dougiem Jonesem, do dziś nie dowierzam jak spójną całość tworzy on ze swoimi kostiumami i charakteryzacją. Całokształt twórczości musi zostać z czasem doceniony złotą statuetką.
Strona wizualna, jak to bywa w filmach del Toro, zapiera dech w piersiach
Jeszcze bardziej znaczącym atutem filmu Del Toro jest strona wizualna. Ponownie, autor nie krył się ze swoimi inspiracjami, co tylko pogłębia piękno jego miłości do kinematografii. Mamy tu już wspomnianego Potwora z Czarnej Laguny, ale też Piękną i Bestię w reżyserii Jeana Cocteau, czy klasyczne musicale pokroju Królewskiego wesela z Fredem Astairem oraz przede wszystkim My Fair Lady. Duszę włożono tutaj w każdy gest, każdy strój każdy zagrany utwór i każdy element scenografii. Żaden z zabiegów estetycznych nie jest tu przypadkowy i stanowi kolejną warstwę odniesień i symboliki. Osobiście uwielbiam takie zabiegi, które kreują spójną wizję świata dla osób niezaznajomionych z tematem, lecz stanowiącą ciekawą łamigłówkę dla wzrastających miłośników X muzy. I to właśnie zdaje się być kluczem do Kształtu Wody.
Jak zwykle niesamowity Doug Jones również w Kształcie Wody zachwyca
Jestem przekonany, że znajdzie się wiele głosów krytyki, które przekreślą częściowo Kształt Wody jako zbyt baśniowy, czy wręcz dziecinny. Jednakże historia kina ostatnich dziesięcioleci uczy nas, że to nie egzystencjalne problemy, czy osadzone w naszych realiach dramaty są siłą napędową sztuki filmowej. Nowy film Del Toro przywodzi na myśl piękno opowiadania niestworzonych historii. Jest narzędziem, za pomocą którego reżyser przypomina nam, że nie bez powodu baśnie stają się klasykami, opowiadanymi wciąż na nowo.
Jestem pewny, że może dziś, może jutro, lub za kilka lat, pewien kilkuletni chłopiec obejrzy Kształt Wody. Będzie siedział przed ekranem zastanawiając się, jak stworzono tak piękne, przejmujące i inteligentne historie, po czym będzie chciał więcej. Odkryje swoją miłość do kina. I nie ważne, czy będzie zakładał portal z recenzjami, szkicował postaci z filmów Tima Burtona chowając rysunki do szuflady, czy aspirował do zostania znanym reżyserem. Ważne jest to, że zrozumie jak wielką siłą jest miłość. Również ta do kina.