Ku zaskoczeniu absolutnie nikogo, czasem siadając do pisania recenzji, wena i zapał do pracy postanawiają nie zająć miejsc siedzących obok mnie. Z resztą towarzystwo tych państwa bywa również wskazane w wielu innych sytuacjach, a oni jak na złość nie mają dla nas czasu. Co tu zrobić? Możemy przeczytać książkę Radka Kotarskiego, wstawać wcześniej by mieć więcej czasu na pracę, układać sobie skrupulatnie spisany grafik… Opcji jest wiele. Ale możemy też zażyć eksperymentalny narkotyk i z prędkością bliską światłu zostać królem własnego życia. I o tej najciekawszej opcji postanowił opowiedzieć nam Mark Millar w KM/H.
Detroit zdecydowanie daleko do krainy mlekiem i miodem płynącej. Tu nie wystarczy gonić za marzeniem by stać się kimś, a najlepsza droga do bogactwa pokonywana jest zwykle nielegalnie. W tym nieciekawym położeniu znajduje się także Roscoe, młody chłopak, który chcąc zapewnić byt sobie i dziewczynie, zaczyna parać się handlem narkotykami. Niestety nie jest w tym ekspertem i błyskawicznie trafia za ten haniebny proceder za kraty. Jednakże w mamrze siedzą o wiele bardziej doświadczeni od niego dilerzy, którzy namawiają go do spróbowania tajemniczych tabletek opisanych wyłącznie jako „km/h”. Pierwszy kontakt z narkotykami skutkuje natychmiastowym zjazdem, który okazuje się wyłącznie przepustką do zupełnie nowych perspektyw. Świat po zażyciu nowej substancji zdaje się zatrzymywać w miejscu, prawo można złamać zanim ktoś spostrzeże, a bogactwa gromadzić w ciągu milisekund. Koncept dość przystępny i kuszący, jednakże zupełnie nie nowy.
Leslie Dixon wraz z reżyserem Neilem Burgerem w roku 2011 dali światu film Limitless, zaś 3 lata później mistrz Besson zaprezentował widzom Lucy. I podczas gdy pierwszy z nich jest niezobowiązującym akcyjniakiem, drugi przez masę absurdów i naginania zasad rządzących światem zniknął z mojej pamięci, aż do momentu przytoczenia przeze mnie tytułu. Każdy z nich jednak opowiada o człowieku, który przez zbieg okoliczności i substancje stymulujące wchodzi na wyższy poziom ludzkiej egzystencji. To dość oczywisty pretekst by poddać pod refleksję własną moralność i zastanawiać się, do czego będą zdolni bohaterowie opowiadanej historii. Tak samo jest w KM/H. Fabuła wielokrotnie skręca w bardzo przewidywalne rejony, przez większość czasu nie pozwalając sobie na żaden eksperyment. Nie ulegam jednak pokusie by jednoznacznie skreślić z tego powodu cały komiks, ponieważ Millar nadaje mu swój autorski spin, gdy historia zmierza do nieubłaganego końca. Oczywiście o czym powinniście przekonać się sami.
Problem schematyczności niestety dotyczy także kreacji konkretnych bohaterów. Dobry chłopak, który zszedł na złą drogę, dobroduszna i wspierająca go ukochana, znajomy od lat, który okazuje się być totalnym palantem, czy małolat, który nie potrafi udźwignąć skali wydarzeń. Paradoksalnie, wyraźniejsze odstępstwo od utartych schematów występuje po drugiej stronie barykady. Nie ma tam złego pana z rządu, którzy bez żadnych skrupułów jest gotów wysadzić naszych bohaterów bombą atomową, wyłącznie za cenę amerykańskiej konstytucji. Zatem czemu przy całej umowności świata przedstawionego nie przekreślam KM/H?
To zapewne kwestia podejścia do sprawy. Historię tego pokroju najlepiej jest traktować jako pulpę, lub z bardziej filmowego punktu widzenia, nurt exploitation. A jako że temat narkotyków długo popularny być nie przestanie, nic dziwnego, że sięgnięto po taki punkt zaczepienia. Dodatkowo, historia uderza w pewien aspekt obecnego… krajobrazu socjologicznego, który wywołuje u mnie atak konwulsji ilekroć o nim pomyślę. Chodzi tutaj o wszelakich coachów, mówców motywacyjnych i adwokatów sukcesu, którzy jak łatwo się domyślić, okazują się wyłącznie sprawnymi bajkopisarzami, bazującymi na ludzkiej naiwności. Zarówno w komiksie, jak i w rzeczywistości.
Nie wiem gdzie kończy się tutaj satyra na omawiane środowisko, a gdzie zaczyna pisanie banalnej historii o ucieczce od życiowej stagnacji. Ogólny rzut oka na całość fabuły ujawnia naprawdę dobrze nakreślony komentarz. Millar nie aspirował nigdy do miana pisarza, który zamierza konstruować wielopoziomowe metafory, by za parę dekad uczniowie analizowali jego teksty na zajęciach z literatury ojczystej. To człowiek, który ponad wszystko zdaje się kreować światy, w których dzieją się ekscytujące rzeczy, sporadycznie pokazujące znane schematy w nowym świetle. (Patrz – Staruszek Logan, Nemesis, Kick-Ass). Jednakże, jeśli ten ukryty komentarz społeczny był zabiegiem intencjonalnym, mam nadzieję że scenarzysta będzie sięgał po nie częściej.
Duncan Fegredo okazał się artystą, który bardzo dobrze wpasował się w ton całej opowieści. Choć może to subiektywna nadinterpretacja, niektóre z jego rysunków, zdają się nosić pewne znamiona karykatur. Gdy pojawiają się zbliżenia, z dość prostych szkiców wychodzi specyficzna brzydota, odmienna od czystych i wymuskanych twarzy większości współczesnych bogów w trykotach i pelerynach. To ludzie z marginesu i co najwyżej z niższej klasy średniej i muszą wyglądać na dostatecznie zapuszczonych. Jednakże chyba nie na tyle, by przez kilka dni chodzili w tych samych ubraniach. Zwłaszcza gdy są ścigani przez służby specjalne. To nie kreskówka na Cartoon Network, gdzie nie wywołuje to żadnego zastanowienia. Wybaczam jednak ten detal, biorąc pod uwagę dwa inne pozytywy.
Po pierwsze, klimatyczne okładki, na czele z tą, zdobiąca front wydania zbiorczego KM/H. Większość z nich broni się jako osobne dzieła (nie licząc może okropnego zeszytu nr 1, za którego winić jednak nie należy Duncana), zwłaszcza gdy nasi bohaterowie zaprezentowani są w biegu. Co prowadzi do drugiego udanego elementu – scen akcji. W rękach Fegredo nawet zwykły bieg po autostradzie zdaje się wyglądać jak fantastyczna przygoda. Abstrahując już od osiągalnej prędkości oczywiście. Podobnie wypadają strzelaniny czy walki na gołe pięści, z których naprawdę bije dynamika.
KM/H to prawdopodobnie komiks idealny, pod warunkiem, że spełnicie pewne warunki. Jeśli macie wolny dzień od pracy, okienko między wykładami, czy długą podróż pociągiem przed sobą, sięgajcie po komiks Millara. To niezobowiązująca rozrywka, która nie będzie wymagała od was znajomości kanonu uniwersum, znanych tropów popkulturowych czy historii obcego Wam kraju. Jest to swoisty ekwiwalent niedzielnego seansu na Polsacie przy akompaniamencie domowego obiadu. Ot, przyjemnie spędzony czas, nic więcej. Ale wciąż, to nader smaczny obiad.