Kim jest Czarna Pantera?. Takie oto pytanie pada z okładki 50 tomu Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela. Nie ukrywam, że jest to pytanie dobre, gdyż główny bohater omawianej dziś historii nie zagrzał sobie jeszcze miejsca w świadomości ogółu polskich czytelników. A przynajmniej nie odcisnął swego piętna tak znacznie jak np. Spider-Man, czy którykolwiek nadczłowiek z głównego składu Avengers. I ręczę, że jest to lekkie faux pas, gdyż T’Challa to naprawdę interesująca postać z bagażem doświadczeń i charakterem, którego nie powstydziliby się najstarsi herosi występujący pod emblematem Marvel Comics. A jak zaprezentowali nam tego bohatera Hudlin i Romita Jr?
Do pewnego stopnia, całkiem kompetentnie. Już pierwsze plansze świetnie nakreślają atmosferę historii. Afrykańskie plenery, wojownicy ukryci w wysokiej trawie, gama kolorystyczna ograniczona niemal wyłącznie do sepii. Dialogi także napisane są bardzo dobrze. Nikt nie prowadzi nas za rączkę. Sami musimy odnaleźć się w środowisku i uważnie obserwować akcję. W głowie powstawać zaczyna spory zestaw oczekiwań, zapowiada się niezwykle klimatycznie. Autorzy chcą opowiedzieć mi historię Wakandy, sięgającą dalej niż zakładałem sięgając po album.
Z kolejnych stronic poznajemy pokaźny zestaw faktów, dotyczących miejsca akcji i hierarchii społecznej. Odkrywamy jaką rolę pełni dla obywateli Czarna Pantera, jak wybierani są jego następcy itd. Nawet mieszkańcy kraju – których spodziewałem się zobaczyć jako „statystów” – również stanowią integralną część opowieści. Są zarysowani jako ludzie z krwi i kości, a w dodatku wyposażono ich w wiarygodny zestaw cech osobowości. Tytułowy bohater zaś, nie jawi się nam jako typowy superheros, ale bardziej polityczno-religijny mesjasz swoich rodaków. Nie padł on ofiarą żadnych eksperymentów, nie zyskał supermocy w czasie wypadku, nie pochodzi z prastarego rodu uber-ludzi. To człowiek, który zostaje herosem po części z powołania, po części z wyboru. Liczy się z wagą i konsekwencjami piastowania swojego stanowiska. To miła odmiana od znanych już wszystkim origin stories takich postaci jak np. Spider-Man czy Daredevil. Niektórzy mogą odczuć podobieństwo do postaci Kapitana Ameryki, ale bez obaw. To zupełnie inny typ przywódcy niż nasz „Amerykański Sen”. Temat ten rzetelnie eksploatowany… ale tylko przez trzy pierwsze zeszyty. Tak rozpalona iskra ciekawości – niestety dokładnie w połowie tomu – zostaje przydeptana butem scenarzysty. Albowiem fabuła od czwartego zeszytu odwraca się o 180 stopni i zmienia się w całkowitą sieczkę. To niemal dokładnie ta sama sytuacja, z którą zetknąłem się w przypadku Daredevil- Guardian Devil. Potencjalnie mroczna/poważna historia, przez kilka błędnych decyzji zmienia się w jazdę bez trzymanki po krainie absurdu i występów, których nikt nie chciał widzieć.
Zeszyt nr. 4 wprowadza do zasadniczej osi fabularnej aż trójkę antagonistów, z którymi musi zmierzyć się T’Challa. Są to kolejno: Klaw, Rhino i Bartoc. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w czasie pracy nad tą opowieścią, ktoś wrzucił do wielkiej miski pseudonimy wszystkich Marvelowych antagonistów zapisane na małych karteczkach, po czym z zasłoniętymi oczami wylosował trzy z nich. Kto o zdrowym umyśle wkomponowałby w historię Afrykańskiego księcia (która przypominam, miała nam powiedzieć o postaci jak najwięcej), tą trójkę nieudaczników, licząc na to, że w jakikolwiek sposób będą oni mogli uwydatnić charakterystyczne cechy wyżej wspomnianego? Stwierdzić, że są to złoczyńcy trzecioligowi, byłoby karygodnym niedomówieniem. Nieudolna próba doklejenia historii Klaw’a do genezy Czarnej Pantery tylko potęguje uczucie absurdu, które nawarstwia się z każdym kolejnym zeszytem. Na ostatniej planszy absurd osiąga apogeum, pojawiają się amerykańscy żołnierze w formie cyber-zombie…
Przyznam się bez bicia, że już powoli męczy mnie konieczność narzekania na Johna Romitę Juniora (a w nadchodzącej recenzji, kolejnego komiksu, będę musiał się do tego wrócić raz jeszcze). Niestety, czy chcę czy nie, i tym razem muszę ostrzec Was przed jego wątpliwym telnetem. Sytuacja z oprawą graficzną wygląda zaskakująco podobnie do tego, jak jawiła mi się fabuła. Pierwsze plansze dały nadzieję na całkiem niezły kawałek historii. Charakterystyczna kreska młodego Romity, w połączeniu z odpowiednią tonacją i plenerami, sprawiała wrażenie naprawdę dobrze dobranej. To „uproszczenie geometryczne”, z którym co krok chce oswoić nas rysownik, bardzo zgrabnie wpasowywało się w klimat afrykańskiego podania sprzed kilku wieków. Ale jak dowiedzieliście się kilka linijek wcześniej, nic tutaj nie trwa wiecznie. W przypadku każdego zeszytu oprawa graficzna prezentuje się coraz gorzej z kartki na kartkę. Wygląda to tak, jakby John Romita Jr. Miał zapał do pracy tylko przez pierwsze kilka stron, by zaraz potem dać sobie spokój z jakimkolwiek głębszym zaangażowaniem. Zupełnie jakby ktoś ubłagał swojego wpływowego ojca o danie mu dostępu do ilustrowania komiksu, ale nagle przypomniał sobie, że wymaga to talentu, więc postanowił skończyć bez większej dbałości o efekt końcowy. Choć kolorysta robi co może, nie pomaga to wydobyć ani krzty realizmu, czy „psychologicznie” wiarygodnej mimiki z tych kanciastych twarzy i sylwetek.
Odpowiedzmy sobie na pytanie z okładki – „Kim jest Czarna Pantera?”. Jak pokazuje nam ten komiks, nikim wyjątkowym. Nawet mimo szczerych intencji w ukazaniu nam tytułowego bohatera jako odmiany od standardowych herosów, absurd jakim raczy się nas w drugiej połowie historii, rujnuje cały efekt. Tom 50 otrzymuje widmowa naklejkę „Zmarnowanego Potencjału”, a nam zostaje mieć nadzieję, że zobaczymy jeszcze kiedyś w pełni udaną opowieść o perypetiach Czarnej Pantery.