Linia DC Black Label w teorii stanowi idealny materiał dla rodzimego Egmontu. Zamknięte, zwykle dziejące się w ramach osobnych, alternatywnych uniwersów tytuły, w dużej mierze pisane przez autorów o wyrobionych nazwiskach, to coś, czym łatwo zwrócić uwagę niedzielnych czytelników lub po prostu tych, których nie interesują regularne, ciągnące się latami serie.
Problemem pozostaje oczywiście to, jaki poziom prezentują omawiane albumy. Na ten moment projektu może i nie sposób nazwać pełnoprawną klapą, ale podobnie niepasującym określeniem byłoby obwołanie go wielkim artystycznym sukcesem. Z wydanych dotychczas w Polsce komiksów tylko co do Harleen oraz Białego Rycerza (który de facto powstał przed startem inicjatywy i dopiero jego wydanie zbiorcze DC ostemplowało logo nowej linii) nie mam wątpliwości, że zasługują na pochwały. Batman: Przeklęty i Superman: Rok pierwszy okazały się boleśnie rozczarowującą lekturą, a Ostatni Rycerz na Ziemi sprawiał raczej wrażenie skierowanego wyłącznie do fanów późnego Scotta Snydera. Jak na ich tle wypada zatem Joker: Zabójczy uśmiech autorstwa Jeffa Lemire’a, czyli scenarzysty, który w ostatnim czasie czego nie tknął, zamieniał w złoto?
Fabuła opowiada o stworzonym na potrzeby tego tytułu psychiatrze, Benjaminie Arnellu, który podejmuje się terapii największego przeciwnika Batmana. Początkowo pewny siebie, przeświadczony o tym, że jego wiedza i zapał pozwolą mu przewyższyć dokonania swoich poprzedników oraz odkryć tajemnice Jokera, zaczyna przenosić pracę do domu. Wierzy jednak, że robi to w słusznym celu. I tylko pragmatyczna, twardo stąpająca po ziemi przełożona zdaje się traktować go jak mięso armatnie i być przekonana, że w kwestii klauna panuje i będzie panować constans.
Jak nietrudno się domyślić to właśnie ona, niczym wszechwiedząca, nieingerująca w wydarzenia wyrocznia, okazuje się bliższa prawdy. Ben w końcu orientuje się, że nie jest tak niewrażliwy i obojętny na manipulacje pacjenta, jak podejrzewał. Joker – chodząca zaraza, do której porównują go mieszkańcy Gotham – pogrywając z doktorem, zakodowuje w jego głowie pełne grozy obrazy oraz niepokojące myśli. Szklana bariera, która oddziela ich na czas spotkań, nie czyni go wcale mniej niebezpiecznym.
Lemire wyszedł z bardzo słusznego założenia już na etapie konceptu i planowania scenariusza. By należycie sportretować Jokera i oddać jego istotę, potrzebował kogoś, przez czyj pryzmat można przyglądać się działaniom klauna. Obsadzenie w tej roli postaci z czystą kartą – takiej, po której nie wiemy, czego się spodziewać i z którą nie mamy emocjonalnej więzi – było strzałem w dziesiątkę, bo pozwoliło nią bez zahamowań operować. Dzięki temu historia aż do finału pozostawała wciągająca i nieprzewidywalna.
Drugim z pomysłów, który już na papierze wydawał się gwarantować wysoką jakość, było zaangażowanie w pracę nad oprawą graficzną jednego z ulubionych współpracowników Lemire’a, czyli Andrei Sorrentino (znanego z Green Arrow czy też Gideon Falls). W momencie, w którym fabuła płynnie przechodzi z szaroburego thrillera zbliżonego klimatem do Milczenia owiec w surrealistyczny horror, włoski rysownik może rozwinąć skrzydła, bawić się kadrowaniem i eksperymentować z układem plansz. Kreatywność artysty pogłębia to towarzyszące lekturze wrażenie narastającego obłędu i spadania w króliczą norę.
Miłym dodatkiem ze strony Egmontu jest zamieszczenie w albumie one-shotu pt. Batman: Zabójca uśmiechu, pełniącego coś na kształt zarówno epilogu, jak i wariacji dla właściwej historii o Jokerze. Rozpatrywane w kategorii pierwszego stanowi odpowiedź na pytanie, w jakim kierunku potoczyły się dalsze losy Bena Arnella, ale znacznie ciekawiej prezentuje się w drugim aspekcie. To dlatego, że na ofiarę klauna (Pana Śmieszka?) autor nie wybiera tutaj anonimowego dla czytelnika doktora psychiatrii, a… samego Bruce’a Wayne’a, w którym Joker zasiewa wątpliwości co do tego, czy kiedykolwiek był Batmanem. Punkt wyjścia jest tu zatem skrajnie inny niż w Zabójczym uśmiechu, ale finalnie jawi się jako intrygująca zabawa z mitem Człowieka Nietoperza.
Mimo że recenzowany tomik leży dość daleko od najbardziej udanych komiksów Lemire’a, nie mam żadnych skrupułów przed tym, by umieścić go na jednej półce ze wspomnianymi Harleen oraz Białym Rycerzem. To DC Black Label, przy którym zamiast z zażenowania, zębami będziecie zgrzytać prędzej z napięcia.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.