Ośmielę się stwierdzić, że Jessica Jones bardzo dobrze zaaklimatyzowała się w naszym polskim komiksowym światku. Fani ciepło przyjęli zarówno serial Netflixa z Krysten Ritter w roli głównej, jak i wydaną przez wydawnictwo Mucha serię scenarzysty Briana Michaela Bendisa. Również ja chwaliłam pierwsze dwa tomy, dlatego teraz zasiadam, żeby opisać swoje wrażenia z lektury kontynuacji.
Uniwersum Marvela ukazane trochę od innej strony.
Główną osią fabularną, tak jak w poprzednich historiach, jest śledztwo Jessiki. Tym razem zostaje ono sprowokowane przez nagłe pojawienie się (i równie nagłą ucieczkę) w biurze detektywistycznym dziwnie zachowującej się dziewczyny w kostiumie. W sprawę praktycznie natychmiast wkracza nikt inny jak J. Jonah Jameson, któremu bardzo zależy na odnalezieniu zagubionej wychowanki. Z tego powodu presja, pod którą nagle znajduje się Jessica, jest ogromna, a sama sprawa trudna i pełna niebezpieczeństw.
Nie mogę się oprzeć stwierdzeniu, że w porównaniu do poprzednich tomów, ten jeszcze bardziej podąża za stylistyką, którą można opisać jako “grim and gritty”. Jeżeli wydaje się wam to niemożliwe, to tylko poczekajcie, aż Jessica zanurzy się w świat dealerów narkotyków (w tym popularnego na Ziemi-616 MGH) oraz najgorszych spelun Nowego Jorku. Nie mówiąc o tym, że sama natura sprawy niewątpliwie przypomina Jessice o jej własnej historii (trzymanej w tym momencie przez Bendisa w tajemnicy, ale znanej chociażby fanom serialu).
Taka konwencja wymaga swoistej zmiany dramatis personae. W tomie ani razu nie pojawia się na przykład znana i lubiana Carol Danvers, za to swój debiut na kartach serii zalicza Jessica Drew. Jak wiadomo fanom tej nieco mniej popularnej postaci, to właśnie ona miała w pierwotnej koncepcji Bendisa być główną bohaterką Aliasu. Scenarzysta ten jest również odpowiedzialny za współczesne odświeżenie jej trudnej przeszłości w serii Spider-Woman: Origin. Współpraca dwóch kobiet o równie poplątanej i trudnej przeszłości to mocny element komiksu, nadający indywidualny rys temu story arcowi. Zdecydowanie nie jest to przyjaźń od pierwszego wejrzenia, ale to właśnie za sprawą wszystkich personalnych przepychanek wątek ten prezentuje się aż tak dobrze.
W taki oto sposób telewizory kineskopowe zniknęły z rynku.
Zmianom nie podlega z kolei sposób, w jaki twórcy wykorzystują komiksowe medium do prowadzenia narracji. Nawet pomimo zwiększonej w stosunku do poprzednich historii ilości dynamicznych scen, Bendis znajduje miejsce dla sekwencji, w których konwersacje ilustrowane są wieloma podobnymi, mniejszymi kadrami, gęstymi od dialogów, które nadal reprezentują najwyższą formę scenarzysty. Poza nimi uwagę zwracają również te strony, w których nieortodoksyjny układ kadrów wpływa na dużo “zmarnowanego” na odstępy miejsca. Piszę “zmarnowanego” w cudzysłowie, ponieważ czytając Alias przypomina się to, co zawarł w swoim “Zrozumieć komiks” Scott McCloud: to właśnie odstępy i przejścia między kadrami są głównym składnikiem komiksowej magii, a ich świadome użycie jest ważnym elementem narracji i zaznaczania upływu czasu. A w tym wypadku zdecydowanie możemy mówić o artystycznej świadomości twórców wiedzących, jaki efekt chcą osiągnąć i maksymalizujących go swoimi umiejętnościami. Również dzięki temu Alias jest komiksem, który nie jest tylko jednorazową, niezapadającą w pamięć rozrywką.
Pomimo tego, że jest to już trzeci tom serii, kreska nie przechodzi żadnej większej ewolucji. W tym wypadku nie jest to jednak wada – szorstki styl Michaela Gaydosa znakomicie dotrzymuje kroku coraz to mroczniejszym (również w tym dosłownym znaczeniu, dzięki kolorom Matta Hollingswortha) przygodom Jessiki. Znowu możemy przyjrzeć się sennym sekwencjom Marka Bagleya i okładkom zeszytów Davida Macka, umieszczonym także w sekcji dodatków. O tym wszystkim pisałam już w poprzednich recenzjach.
Jones i Drew łączą siły.
Jak widać, nawet mimo upływu czasu moja sympatia wobec Jessiki Jones i jej serii nie maleje. Alias nie przestaje być komiksem, który oferuje coś zgoła innego niż mainstreamowe komiksy Marvela, nie idąc jednocześnie na łatwiznę, jaką byłoby czyste epatowanie (dozwolonymi w imprincie MAX) przemocą, seksem czy przekleństwami. Jeżeli nie możecie się doczekać drugiego sezonu serialu Netflixa (a zostały jeszcze ponad dwa miesiące do premiery), zdecydowanie powinniście rozejrzeć się za tym komiksem. Albo go sobie odświeżyć, gdyż, jak już tu wcześniej wspominałam, Alias jest w stanie przetrwać próbę ponownej lektury. Jessica Jones również z tego wychodzi z twarzą.