Och, kawo. Nie.
Istnieją dwie bardzo ważne różnice pomiędzy komiksowym Clintem Bartonem a filmowym. Ten pierwszy nie ma rodziny oraz przez długi czas zablokowany miał jeden z najważniejszych zmysłów – bardzo przydatny w karierze szpiega – słuch. Tak, Clint „Hawkeye” Barton był głuchy. To dwie informacje, które – jeśli nie czytaliście wcześniej komiksów z jego udziałem – są dość istotne zanim sięgniecie po Hawkeye: Moje Życie to Walka od Wydawnictwa Egmont. Teraz możemy zaczynać.
Tom składa się z pięciu pierwszych numerów solowej serii Hawkeye wydawanej w 2012 roku, oraz Young Avengers Presents #6 z 2008. Hawkeye #1-5 pokazują nam jak wygląda codzienne, całkiem zwyczajne życie najlepszego łucznika na świecie. Kawę spożywa litrami, wydaje się żywić tylko pizzą, a dnie spędza na przeszukiwaniu gazet pod kątem przestępstw, którymi może się zająć. W zwalczaniu przestępczości pomaga mu Kate Bishop, która również nosi tytuł Hawkeye’a. Pięć numerów i cztery przygody, które – pomimo obecności sytuacji niebezpiecznych, zagrażających życiu – są całkiem zabawne.
Zeszyt Young Avengers Presents zabiera nas w czasy, kiedy to Barton porzucił swój znany tytuł i przebierał się za „ninję” o pseudonimie Ronin. To w tym numerze Kate zyskuje błogosławieństwo od oryginalnego Hawkeye’a, rozpoczynając walkę pod jego starą ksywą. Clint jednak nie chce oddać tego przydomku zbyt łatwo i wystawia ją na próbę, w której dziewczyna musi pokazać, czy rzeczywiście zasługuje nie tylko na ten kryptonim, ale i na łuk.
Matt Fraction pokazał nam w niej Clinta, który ma problemy z poradzeniem sobie z normalnym życiem. Do tego dochodzi praca w Avengers, gdzie każdy ma jakieś zdolności, tylko nie on. Dostajemy Bartona jakiego powinniśmy dostać w filmach, nieupiększonego przez Whedona. Pokryty plastrami i bandażami, niepotrafiący uporządkować swojego życia – uwierzcie mi, to jest prawdziwy Hawkeye.
Humor niemalże wylewa się z każdej strony, ale jest to taki rodzaj dowcipu, który pasuje do opowiadanych historii idealnie. Nawet w trakcie samochodowego pościgu, czy walki na śmierć i życie z przestępcami. Są też oczywiście momenty poważne – mniej lub bardziej – kiedy to w Nowym Jorku pojawia się cyrk, w którym Barton się wychowywał. Niemniej, humor przeważa w historii Fractiona i przez to cały tom czyta się lekko, szybko, z przyjemnością.
Jeśli chodzi o oprawę graficzną, zakochałam się w tej wykonywanej przez duet David Aja/Matt Hollingsworth. Pomimo tego, że kreska Aji na pierwszy rzut oka wygląda niedbale, jakby rysował od niechcenia, jest w niej coś takiego, co pasuje do Bartona i scenariusza Fractiona. Kolory Hollingswortha – płaskie, bez dodatkowych upiększeń, czy nawet cieni – również wpasowują się w historię. To jest dla mnie szata graficzna idealna dla tej historii. Do tego przepiękne, minimalistyczne okładki spod ręki Davida Aja.
Jeśli chodzi o polskie wydanie to mogę się jedynie przyczepić do tłumaczenia, ale tylko i wyłącznie dlatego, że inaczej je sobie wyobrażałam. Jest jak najbardziej poprawne, nie wyłapałam żadnych błędów. To co mi przeszkadza to fakt, że nie jest ono dosłowne; sens wypowiedzi jest zachowany, ale przez takie subtelne zmiany, niektóre momenty tracą na precyzji w oddawaniu momentów humorystycznych. Jest to tylko i wyłącznie moje odczucie, innym może to kompletnie nie przeszkadzać. Jeśli chodzi o druk – jest wręcz perfekcyjnie. Nie ma żadnych plam z tuszu, brakujących literek czy elementów paneli… Szkoda tylko, że okładki nie są pokazywane przed każdym kolejnym numerem – są one umieszczone na samym końcu tomiku.
Kończąc, chyba nikogo nie zdziwi stwierdzenie, że lektura komiksu, zarówno oryginału jak i wydania polskiego, bardzo mi się podobała. Będę czekać na drugi tom od Egmontu, chociaż nie wiem, czy wytrzymam to czekanie (nie należę do osób cierpliwych) i nie sięgnę wcześniej po wydanie w języku angielskim. Polecam Wam zapoznanie się z Moje Życie to Walka, bo jest to historia, która pomimo swojej prostoty długo pozostaje w pamięci.
Od lat miałem się za fana DC i ich łucznik wydawał mi się lepszy na każdym polu. Hawkeye’a kojarzyłem jedynie z kiepskiego serialu animowanego o Iron Manie, był on gościem w różowym trykocie, który był raczej obiektem kpin. Film Avengers nic nie zmienił w tym fakcie, bo to dalej była postać tła. Potem przyszedł Avengers 2 i Clint okazał się tam najciekawsza postacią, przynajmniej w moim odczuciu. Jak doszła do tego kapitalną piosenkę w wykonaniu Jeremy’ego Renner’a to stwierdziłem – cholera, może jednak warto coś poczytać o tym Jastrzębim Oku. Zwlekałem, bo miałem złe doświadczenia z komiksami Marvela, po które sięgałem w następstwie obejrzanego filmu. Strażnicy Galaktyki, których pokochałem w kinie, w komiksie okazali się kompletnie pozbawieni wszystkich wyjątkowych cech z filmu.
Szczęśliwie trafiłem wtedy na recenzowany powyżej, pierwszy tom pisany przez Fraction’a. Już po paru panelach wiedziałem, że polubię tę serię. Nie ma w niej fajerwerków, dużych eventów, crossoverów, czasami jest o niczym, kreska jest skromna, a całość może wydawać się nudna, ale jednak komiks ma w sobie to coś.
Z całego serca polecam. Wspaniała rzecz.