Retromania nadal zdaje się trwać w najlepsze. Nie dość, że cały czas karmimy się filmami, serialami i komiksami sięgającymi swoimi inspiracjami kilka dekad wstecz, to jeszcze cały blockbusterowy sezon wygląda dokładnie tak jak w latach 90-tych. A to niestety okropna wiadomość dla wszystkich, którzy cenią sobie jakkolwiek wartościowe kino. Porażka finansowa goni porażkę finansową, zgniłe pomidorki zalewają kina, a wiele marek zdaje się konać na oczach widzów niczym niepodlewane kwiatki. A na domiar złego w wir tego wszystkiego wrzucają moją ukochaną Godzillę.
Ciężko mi sensownie opisać mój stosunek do fenomenu, który stworzono w japońskim studiu Toho. Oryginalną Godzillę oglądałem w ramach studiów wielokrotnie, analizując każdą przedstawioną mi informację i smaczek historyczny, a seria Shōwa choć nie obejrzana od deski do deski, zajmuje bardzo ważne miejsce w moim filmowym serduszku. Niemniej jednak jestem w stanie przyznać, że na pewnym etapie saga o gumowych potworach zaczynała trącić myszką. Dostosowywanie filmów do rynku familijnego, mnożenie fabularnych absurdów czy widocznie niknąca groza towarzysząca tytułowej gadzinie, wpłynęły na renomę, jaką Gojira cieszyła się w kraju. Ale darując sobie oględną lekcję historii, nie muszę chyba nikomu tłumaczyć, że nawet jeśli nie potraficie wyrecytować z pamięci tytułów tych filmów w kolejności chronologicznej, każdy z Was wie kim jest japoński król potworów. A o to żebyście nie zapomnieli dba Warner Bros, serwując nam drugą część amerykańskiej wariacji na jej temat.
5 lat temu Godzilla ratując ludzkość przed zgubą, posłała do piachu dwa inne potwory. Ale przez bałagan jakiego narobiła, rozgorzała dyskusja na temat tego, czy powinniśmy kazać ważącym tysiące ton zwierzakom latać po mieście bez smyczy i celownika laserowego wycelowanego w skroń. Znana z Konga organizacja Monarch uważa że tak, bo tylko w ten sposób nie będziemy ich prowokować i wtedy każdy zajmie się sobą. Rząd USA jednak, jak ma zawsze w zwyczaju, uważa że powinno się wszystko wysadzić, żeby naczelni mogli wciąż wieść prym na pozornie swoim podwórku. Sytuację jednak komplikuje pojawienie się kilku dodatkowych i potwornych czynników zewnętrznych. I bynajmniej nie chodzi o obecność pod powierzchnią planety kolejnych kaiju (aka Tytanów), a o nagromadzenie ludzi, którzy bardzo usilnie chcą zaznaczyć swoją obecność w całej intrydze. Mamy tutaj eko-terrorystów, którzy chcą obudzić największego z największych – Ghidorę. Mamy skrajnie oklepaną dramę rodzinną na tle mama+córka/tata po rozwodzie. Oraz mamy cały sztab wojskowych, którzy rozumieją jeszcze mniej niż widzowie. I choć każdemu chodzi o coś nieco innego, wszystko sprowadza się do dyskusji na temat miejsca człowieka w stosunku do natury.
Nie sądzę by był to efekt celowy, jednak zaprezentowany mi i innym widzom scenariusz, zdaje się być niezwykle autoreferencyjny i samoświadomy. Lwią część filmu jesteśmy bowiem zmuszeni spędzić z ludzkimi bohaterami, których problemy przysłaniają fizyczne konfrontacje Gojiry z resztą ferajny. Nie ma w tym nic dziwnego, wszak i oryginalne filmy Toho od przegadanych scen nie stroniły. Jednak to co uczyniło Godzillę intrygującą, to po pierwsze warstwa interpretacyjna, dzięki której wielkiego potwora nie trzeba czytać dosłownie, a po drugie, postępujący rozwój marki, która świadoma zmieniających się trendów, potrafiła się do nich dopasować. Gojira pierwotnie opowiadała o zagrożeniach płynących z rozwoju technologii i jego nieprzewidywalnych skutkach. A obecnie (powołując się na japońską Shin Gojirę, którą z całego serca polecam) jest metaforą konieczności rozwoju i faktu, że z niektórymi zagrożeniami nie powinniśmy walczyć, gdyż sami możemy być tym najgorszym. Co ciekawe, Król Potworów podejmuje oba te tematy, jednak nadal usilnie forsując przede wszystkim wątek ludzi, którzy koniecznie muszą przeżyć. Nawet pomimo faktu, że w sposób skrajnie bezpośredni uświadamiano nam kilka scen wcześniej, że ta planeta nie należy tylko do nas.
Fakt -Jesteśmy właśnie u progu katastrofy naturalnej. Opinia – Ludzie muszą ją przeżyć. (dla niedowiarków – odsyłam do książki Szóste Wymieranie autorstwa Elizabeth Kolbert lub raportu ONZ, a tych niecierpliwych chociażby do utworu VI Katastrofa w wykonaniu PRO8L3Mu). Scenarzyści nowego filmu o Godzilli zdają się być wyjątkowo świadomi tego faktu. Dlatego też, widz czasem bywa niemal bezpośrednio pytany, czy godzi się na obecny stan rzeczy. Odruchowo zapewne odpowiadamy „nie”, zgodnym chórem piętnując niedobrych ludzi za topienie lodowców. Jednak gdy już skończymy zapychać buzie popcornem i pojedziemy do domu generując kolejne zniszczenia w atmosferze, zastanówmy się chociaż, ile tak naprawdę zapamiętamy z seansu. Czy ujęły nas ludzkie problemy Millie Bobby Brown i jej rodziców? Przejęliśmy się którymś z żołnierzy w bazie? A może intrygował i rozbudzał w nas złe emocje lider eko-terrorystów? Oczywiście że nie. Nie po to zasiedliśmy w klimatyzowanej sali kinowej. Chcemy zobaczyć jak najpotężniejsze siły natury walczą ze sobą o terytorium, kłapiąc paszczami i zionąc atomowym oddechem. Wielkie studia jakimś cudem nadal zapominają o tym, że są na ekranie do pokazania inne rzeczy niż ludzka tragedia. Kino to też eskapizm, dziecięca radość i przede wszystkim rozmach. Ale jednak, po raz kolejny padliśmy ofiarą ludzkiego cynizmu, według którego nie ma nic ważniejszego od homo sapiens.
Ciężko mi nawet winić reżysera. Z wszelakich wywiadów od Michaela Doughtery’ego bije silna aura fana starych kaiju eiga, a ktoś taki powinien rozumieć czym stoją oryginały. Owszem, niejedna scena jest w nich przegadana, niejeden scenariuszowy bubel został napisany a niejeden absurd sfilmowany. Niemniej jednak, nigdy nie chodziło w nich o okoliczności walk wielkich potworów, a o jatkę sensu stricto. Czuję tutaj lekki swąd producenckiego fajdania na autorską wizję (ostatnio tak pachniał Suicide Squad), który niestety przysłania piękną woń jaką chciałbym poczuć siedząc w kinie. Ale tak jak nadmieniłem wyżej, to wszystko jest kwestią cynizmu. A co wielką, wielomilionową korporację będą obchodzić jakieś jaszczurki i ćmy? Nie one przynoszą zyski…
A to nie mogłoby być dalsze od prawdy, bowiem kiedy na scenę wkraczają kaiju, moje palce wbiły się w oparcia fotela, a uśmiech wykrzywił twarz. Od dawna walki potworów nie były tak piękne, a destrukcja tak satysfakcjonująca i czytelna. Pod kątem metrażu, potworów wciąż nie ma tak dużo, jak można by sobie życzyć po pięknych materiałach promocyjnych. Unowocześnione wersje gumowych kostiumów sprzed lat wyglądają rewelacyjnie nawet na statycznych kadrach, a już w szczególności w akcji. A jeśli te sekwencje walk okrasi się dodatkowo piękną i podniosłą aranżacją chóru, nie sposób się nie zachwycić. A dodatkowy szacunek należy się za przypomnienie widowni klasycznych motywów muzycznych. Wreszcie widać, że grube miliony zostały zainwestowane w coś więcej, niż wypłatę dla syna Ice Cube’a. Wejście na arenę każdego z potworów wygląda przepięknie, a niektóre ze scen z przyjemnością powiesiłbym na ścianie mieszkania jako fototapetę. Ghidorah na wulkanie, Mothra wyłaniająca się spod wodospadu czy Godzilla przyglądająca się ludziom pod wodą… Pytam się grzecznie, gdzie jest na magia przez resztę czasu?
Ciężko godzi się „obowiązki” fana wielkich potworów i domorosłego filmoznawcy, siedząc na sali kinowej, oglądając Godzillę 2: Króla Potworów. Nieposkromiona miłość jaką darzę dziedzictwo wielkiej bestii podpowiada mi by zachwycać się każdą sekundą jego obecności na srebrnym ekranie. Problem jednak tkwi w tym, że jeśli miałbym wyciągnąć z seansu jakąkolwiek radość, nie mam żadnej alternatywy. Tak jak ludzie w filmie desperacko trzymam się radioaktywnych pleców Króla w oczekiwaniu, że zabierze mnie w bezpieczne miejsce. Tam, gdzie ludzie i kaiju otrzymują proporcjonalną ilość czasu ekranowego, gdzie scenarzyści są wierni swoim ideałom, a wielkie monstra mogą prać się po pyskach ile chcą, byle bym tylko mógł nieco popatrzeć. Jestem gotów bronić tezy, że Król Potworów jest idealnym podsumowaniem kondycji społeczeństwa, stojącego u styku zagłady. Jak zwykło się mawiać – that’s why we can’t have nice things.