Trzeci tom Głębii, Wybrzeże Gasnącego Światła przeleżał swoje na mojej kupce wstydu, która rosła w ciągu ostatnich miesięcy. Kiedy po niego w końcu sięgnęłam, pożałowałam z dwóch powodów: zdecydowanie za długo odkładałam lekturę, ale również teraz muszę czekać nie-wiadomo-ile na kontynuację. Jak żyć?
W Wybrzeżu Gasnącego Światła Stel i jej towarzyszom udaje się dotrzeć na powierzchnię. Ziemia nie wygląda przyjaźnie, brak jakichkolwiek roślin i aż do horyzontu rozpościerają się pustynie, surowe skały i ruiny dawnych miast. Wędrówka do sondy nie należy również do najłatwiejszych. Nie potrzeba wiele czasu, aby na drodze podróżników stanęły istoty zamieszkujące powierzchnię. Tak, okazuje się, że na lądzie po ucieczce ludzi do głębin życie wcale nie miało się tak źle. Jest to jednak świat niemal tak samo nieprzyjazny, co Polluma.
W tym samym czasie córki Steli, Tajo i Della, próbują dołączyć do swojej matki. Ich droga także nie należy do najłatwiejszych, a dodatkowym utrudnieniem są inne podejścia każdej z sióstr do nadchodzącego spotkania z matką. Siostry Caine zmuszone są zrobić postój w Salusie, ich dawnym domu, gdzie dołącza do nich Lena, żona ich zmarłego brata Marika. Lena oferuje im pomoc w dalszej drodze na powierzchnię. Ale czy na pewno jest tą, za którą się podaje?
W Wybrzeżu Gasnącego Światła nadzieja gra bardziej poboczną rolę niż w pierwszych dwóch tomach. Pierwsze skrzypce przejmuje powierzchnia oraz to, jak przez tysiące lat życie nie tylko się na niej utrzymało, ale również dostosowało. Remender w tym tomie pokazuje nam, że ludzie nie są Ziemi do szczęścia potrzebni, ale nowe życie jednocześnie nie oznacza czegoś lepszego.
Wątek sióstr Tajo i Delli jest dosyć… skomplikowany. Dziewczyny wyraźnie nie mogą się ze sobą dogadać; pierwsza z nich nie może się doczekać spotkania z matką, zdążyła jej wybaczyć wszystko, o co ją obwiniała. Della za to nie patrzy z uśmiechem w przyszłość, co jest dosyć zrozumiałe, biorąc pod uwagę świat, w którym się wychowywała. Rozłąka nie mogła wpłynąć dobrze na siostrzane relacje, a cel podróży dziewczyn jeszcze zagęstsza atmosferę. Nie zmienia to jednak faktu, że niekończące się pretensje członków rodziny Caine do każdego nawzajem, choć mają swoje podstawy, stają się powoli nużące.
Rozumiem tu jak najbardziej cel Remendera w takim przedstawieniu jednoczenia się rodziny rozbitej w bardzo gwałtowny sposób. Lata rozłąki, podczas której każdy z Caine’ów musiał przystosować się do nowego środowiska i rzeczywistości sprawiły, że się oni zmienili. Z każdym zeszytem, od samego początku serii, zmiany te są coraz wyraźniejsze. Remender upiera się przy przedstawianiu każdego możliwego sposobu na zabicie nadziei w każdym z nich, nawet jeśli ta nadzieja do nich po chwili wraca. Cały czas pamiętam przedsłowie, które napisał do pierwszego tomu, i biorąc pod uwagę stan, w jakim był pisząc ten komiks, wszystkie te zabiegi są całkiem zrozumiałe; z każdym kolejnym razem jednak nie wywierają już takiego wrażenia jak wcześniejsze i czytelnik może poczuć zmęczenie czytając kolejną odsłonę Głębii.
Sytuację Wybrzeża Gasnącego Światła ratuje oprawa graficzna, ponownie wykonana przez duet Tocchini i McCaig. Pisałam już o tym w recenzji Zanim Spali Nas Świt; w Iluzji Nadziei, gdzie zarówno szkicami jak i kolorami zajmował się Tocchini zdarzały się kadry wyjątkowo nieczytelne, ale z kolorami idealnie dobranymi, które podkreślały kontrast między beznadziejnością ludzkiej niedoli a pięknem głębin. Kiedy kolorami zajął się McCaig nagle kadry zaczęły być bardziej czytelne, a i barwy nadal ukazywały ten kontrast.
W tomie trzecim ciemność głębin kontrastuje z żywymi żółciami i pomarańczami, których McCaig używa przedstawiając nam powierzchnię. Odcienie są dobrane tak, aby pokazywały nam, jak bardzo ląd jest miejscem nieprzyjaznym. Równocześnie ujęcia horyzontu, których szkice przecież nadal wykonuje Tocchini są niesamowite; widać w nich również nieco inspiracji ze świata Mad Maxa.
Głębia: Wybrzeże Gasnącego Światła pomimo wartkiej akcji, wydaje się być najsłabszym tomem z całej serii. Każdy komiks zalicza swoje najsłabsze momenty, ale mam nadzieję, że tom czwarty powróci do poziomu z tomu drugiego, albo nawet pierwszego, które przytrzymały mnie przy lekturze. Zdecydowanie największym plusem Wybrzeża Gasnącego Światła jest oprawa graficzna, której poziom pozostaje niezmienny przez całą serię. Na ten moment utrzymuje mnie przy lekturze, ale oby w czwartym tomie Remender pokazał, na co go stać naprawdę.