PANTEON / RECENZJE / FELIETONY / KOMIKSY / [RECENZJA] Defenders Vol. 5

[RECENZJA] Defenders Vol. 5

To, że Marvel uwielbia łączyć swych bohaterów w najróżniejsze drużyny to żaden sekret. Zaczynając od wszelakich konfiguracji w komiksach, idąc przez łączone uniwersum filmowe, aż po nieco mniejszy świat Netflixa. I takim oto sposobem doszło do nieuchronnego. Po wielu wzlotach i upadkach bohaterowie znani z serialowego ekranu dostąpią zaszczytu zostania drużyną znaną jako Defenders (pierwsze recenzje karzą sądzić, jakoby całość sprawiała wrażenie szalonego misz-maszu, w którym doszukamy się wielu żenujących sytuacji i zabiegów montażowych). Skoro serial to i – tak zgadliście – komiks.

Spokojnie, nie mamy tu do czynienia z adaptacją lub dopełnieniem serialu – ta seria to autonomiczne dziełko, które doczekało się już trzech numerów. Za całą historię odpowiedzialny jest nie kto inny jak Brian Michael Bendis, który na swoim koncie ma kilka nagród Eisnera. Dotknął swym magicznym piórem praktycznie każdej znanej nam w Marvelu postaci. Sporo czasu spędził przy pisaniu Daredevila, czy Alias i to zdecydowanie da się odczuć w serii Defenders. Za stołem kreślarskim stanął David Marquez, którego czytelnicy znać mogą z takich tytułów jak Age of Ultron z 2013 roku (gdzie współpracował z wyżej wspomnianym pisarzem po raz pierwszy), czy Miles Morales: Ultimate Spider-Man. Obaj panowie zdają się świetnie współgrać.  Świadczyć o tym może nie tylko spójność Defendersów, ale i dorobek Marqueza – wszelkie jego komiksy powstały w oparciu o skrypty Bendisa.

Komiks od pierwszych kadrów wrzuca czytelnika wprost do zatłoczonego nowojorskiego klubu, gdzie niczym nieskrępowaną rozrywkę dzieciaków bogaczy tego miasta, przerywa tajemniczy mężczyzna w stylowym płaszczu i kapeluszu. Zdecydowanie nie podoba mu się niezdrowa konkurencja na rynku narkotykowym. W bezpośredni sposób dowiaduje się o tym zbyt pewny siebie diler, który szybko kończy jako zwłoki na parkiecie. Obok jego ciała lądują małe diamenciki. W tym samym czasie, po pozornie spokojnych ulicach Nowego Jorku, przechadza się Luke Cage, jego sielankę przerywa nagły atak rakietowy. Tak, rakietowy. Po znalezieniu wieżyczki, która to wypluła potencjalnie śmiercionośny pocisk, nasz kuloodporny przyjaciel z Harlemu znajduje diamenty.

Wszystko zaczyna się łączyć, kiedy okazuje się, że nie był on jedynym celem tych brutalnych ataków. Niewidomy prawnik Matt Murdock, rozpoczyna śledztwo, do którego szybko dołącza wybranka Cage’a – Jessica Jones, oraz Iron Fist. Tutaj zaczyna się przygoda, która już po trzech numerach zapowiada nam intrygę angażującą nie tylko wspomnianą czwórkę naszych bardziej lokalnych Avengersów. Na kolejnych kartach komiksu spotykamy wiele znajomych postaci z ekipy Marvel Knights, którzy do tej historii pasują w 100%. Ba! Nawet wiecznie niezaspokojony w walce z wampirami Blade, nie psuje klimatu sprawy łączącej w sobie zagadkowy powrót pewnego złoczyńcy, z próbą utworzenia zbrodniczego monopolu na terenie ulic Nowego Jorku.

Luke Cage, został nasycony serialowym charakterem, przez co sprawia wrażenie wyjątkowo sympatycznej osoby. Przynajmniej do momentu, kiedy ktoś nie zniszczy mu kolejnej koszulki, lub weźmie na celownik jego żonę. Jessica Jones jest rzucającą na prawo i lewo przekleństwami twardą kobietą, dla której równie ważne jest utrzymanie porządku na ulicach i rozwiązanie zleconej sprawy, co rodzinne obowiązki, nie zawaha się choćby przez sekundę, by wskoczyć w ogień za tymi, których kocha. Danny, znany również jako Iron Fist pokazuje się tutaj ze strony charyzmatycznego cynika, który w każdej sytuacji zdaje się szukać rozwiązania pełnego harmonii i logicznego działania.

Na koniec nasz ulubiony prawnik – ninja odziany w szaro-czerwony strój. To on rozpoczyna całe śledztwo oraz sugeruje pozostałym bohaterom wspólne działanie jako drużyna. Wszyscy herosi zachowują swoje charaktery i zdają się świetnie uzupełniać zarówno w kwestii humorystycznej, jak i bojowej. Jednak czeka ich jeszcze kilka potyczek fizycznych oraz mentalnych, nim dotrą się na tyle, by nazwać ich pełnoprawną drużyną.

Podsumowując całość – Defenders to solidny komiks. Zarówno strona wizualna jak i fabularna nie zawiodą czytelnika, który oczekuje spójności narracji z tym, czego doświadcza jego wzrok. Intryga rozgrywa się na ulicach Nowego Jorku, lecz nie zawiera ona najazdu kosmicznych sił, próby pożarcia wszechświata, czy masowej eksterminacji mutantów. Konflikt nie pretenduje do rangi globalnego i z dumą pozostaje lokalny. Dlatego też wybór bohaterów wydaje się być zdecydowanie racjonalny, gdyż Defenders to zbiór bohaterów spod znaku „street level vigilante”. Ciepłe światła latarni ulicznych kontrastują z zimnym blaskiem szpitalnych świetlówek, czy mrokiem bocznych uliczek – to właśnie zobaczymy na uporządkowanych i czytelnych kadrach prezentowanej nam historii. Każdy z zeszytów kończy swego rodzaju cliff hanger, na którego rozwiązanie czekamy, gdyż zazwyczaj jest on początkiem całkiem nowych wskazówek związanych z intrygą. Czy Defenders okażą się doskonałą drużyną stającą w szranki z Avengers? Nie, ale w tym tkwi siła tejże grupy.

AUTOR Mateusz Działowski

PRZECZYTAJ TAKŻE

[RECENZJA] X-Men. Punkty zwrotne: Masakra mutantów

Doczekaliśmy czasów, w których rodzimi wydawcy zaczynają powoli orientować się, że trwający przeszło piętnaście lat, …

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *