PANTEON / RECENZJE / FELIETONY / KOMIKSY / [RECENZJA] Deathstroke: Gods of War

[RECENZJA] Deathstroke: Gods of War

Do tej pory nie miałem przyjemności poznać solowych przygód Slade’a Wilsona. Tom 1 nowej serii z New52 zatytułowany Gods of War jest moim pierwszym spotkaniem z przygodami Terminatora (nie tego!) w roli głównej i nie ukrywam, że podszedłem do lektury z nieukrywaną ciekawością. Poprzednia seria z jednookim mistrzem miecza zakończyła się na dwóch tomach których ilustratorem był niejaki Rob Liefeld – człowiek pokłócony z anatomią bohaterów.

Zaczynamy od wprowadzenia, które świeżakom ma dać pojęcie o tym kim jest pan Wilson, czym się zajmuje, jak postrzega sam siebie oraz jak postrzegać ma go sam czytelnik. Dowiadujemy się, że Slade to jego prawdziwe ‘ja’ a Deathstroke to tylko praca. Sam uważa siebie bardziej za poszukiwacza przygód aniżeli mordercę. Deathstroke rusza na rutynową misję do Moskwy. Ścina kilka czerepów, spędza upojną noc ze swoja kochanką Angelicą, również zabójczynią, czyli modelowy dzień z życia prawdziwego Kilera. Interes psuje jednak pojawienie się watahy zabójców z eskadrą śmigłowców w tle.

Slade, broczący krwią, podziurawiony i zdekompletowany pod względem kończyn szuka pomocy u niejakiego I-Chinga, którego zdolności medyczne już raz uratowały Zabójcę. Slade budzi się w ruinach swojej kryjówki na Ukrainie, nie tylko uzdrowiony ale i odmłodzony. Towarzyszy mu postać, która przedstawia się jako „Red Fury”. Nowy sojusznik wyjaśnia kto stoi za zamachem na życie Wilsona oraz oferuje nagrodę w zamian za jego głowę. Tym kimś jest tajemniczy Odysseus, który objął miejsce Ra’s al Ghula na czele Ligi Zabójców. Slade Wilson musi nie tylko pokonać następcę Głowy Demona ale i uratować swoje dzieci – Rose i Jericho, którym zagraża terror Odysseusa.

Uch, no cóż by tu rzec? Tony Daniel niestety nie jest jednym z tych artystów, dla których pióro jest równe łaskawe co ołówek. Scenopisarski potencjał tego pana sprawił, że seria Batman: Detective Comics odrzuciła mnie do tego stopnia, że poza pierwszym (i tak nie przeczytanym do końca) tomem, totalnie straciłem nią zainteresowanie. Daniel lepiej sprawuje się w kreowaniu czystej rozwałki aniżeli kryminalnego suspensu. Idąc tym tropem, możemy wywnioskować, że Deathstroke to postać idealna dla Tony’ego, prawda? Ano, nie bardzo.

Historia prowadzona jest chyba w mój najmniej ulubiony sposób, to jest taki, że przez większość fabuły albo zastanawiam się czy autor celowo stosuje pewne zabiegi narracyjne by wzbudzić ciekawość czy po prostu ja jestem niekumaty i nie wiem o co tu chodzi. Narracja, w której Slade po przebudzeniu przypomina sobie wcześniejsze wydarzenia jest poprowadzona bardzo niedbale, zamiast intrygować irytuje. Niektóre przeskoki akcji sprawiały, że przy przewracaniu stron musiałem sprawdzać czy przypadkiem nie skleiły mi się kartki i czegoś nie przeoczyłem.

Naprawdę, na jednym kadrze widzimy Deathstroke’a z gracją dekapitującego wrogów a na następnej stronie już słania się wykrwawiający w zaułku, w dodatku pozbawiony dłoni, czego wcześniej nie widzieliśmy. Jak widać u Wilsonów utrata kończyn to błahostka niczym u rodziny Skywalkerów. Fabuła, choć mocno generyczna, zawiera śladowe ilości potencjału i myślę, że napisana przez sprawnego scenarzystę znacznie lepiej wypadłaby jako historia na 1, 2 zeszyty.

Daniel upycha do swojej historii wiele postaci z barwnego asortymentu uniwersum: pojawia się Lady Shiva, Bronze Tiger, Harley Quinn, a nawet swój spiczasty nos wtyka nie kto inny jak Batman. Prócz tego odbywa nam się zjazd rodzinny Wilsonów. Szkopuł w tym, że przynajmniej połowa tych występów nie wnosi absolutnie nic do fabuły. Jedynie występ Harley dał mi sporo zabawy. Plus kieruję także za przedstawienie postaci samego Deathstroke’a, jego stosunku do profesji, podejścia do dobra i zła oraz kodeksu moralnego. Dla nieznających tej postaci to bardzo dobry zabieg.

Niestety poza tym, pod płaszczykiem wielkiej intrygi, okraszonej toną postaci dostajemy mało wciągającą i niezbyt ambitną naparzankę. A skoro o naparzance mowa, to fani niezobowiązującej sieczki powinni być usatysfakcjonowani, bo efekciarskich pojedynków trochę naliczymy a hałdy trupów ścielą się co kilkanaście stron, co stanowi miłe wytchnienie między fragmentami ciągnącymi fabułę do przodu. Finału oczywiście domyślamy się już przy ‘wielkim’ zwrocie fabularnym, z wrzuceniem którego, pan Daniel też mocno się pospieszył.

Ale jak wiemy, Tony S. Daniel to przede wszystkim rysownik. Czy jego talent rekompensuje nam niedosyt w treści? Uczciwie powiem, że jak najbardziej. Daniel to zdolny człowiek o czym przekonał już kilka lat temu, choćby w Batman R.I.P, Battle for the Cowl czy też w niestrawnych opowieściach na łamach Detective Comics po reboocie. Osobiście bardzo cenię jego styl, wynosząc go ponad innych wymiataczy jak np. Andy „Wcale nie staram się rysować jak Jim Lee” Kubert.

Rysuje dynamicznie i z wielką dbałością o detale. Niejeden splash-page oprawiłbym w ramkę i powiesił na ścianie. Slade wiruje w wojowniczych pozach i w spektakularnie kadrowanych ujęciach. Brutalność w tym komiksie dorównuje tej w Kick-Assie czy przygodach Lobo od Granta i Bisleya. Obcięte głowy, latające w powietrzu, rozrywane ciała i bryzgająca posoka – jeżeli aprobujesz taki klimat, to jest to komiks dla Ciebie… psycholu. Niestety miejscami kreska się wynaturza, co odbija się głównie na anatomii postaci. Czasem do tego stopnia, że w istnienie niektórych plansz nie chciało się wierzyć. Na przykład to:


Co to jest? Czy Tony Daniel ściągnął na zastępstwo Roba Liefelda? Kto tak rysuje? Batman też wygląda tu dziwnie, a przecież ten artysta potrafi wyśmienicie rysować Mrocznego Rycerza. Na szczęście takich wpadek wiele tu nie ma i przez większość czasu oglądamy bardzo ładną oprawę graficzną. Kolorystyka również stoi na dobrym poziomie, choć jej monotonia utrzymana głównie w palecie granatu, czerwieni i wyblakłego bordu może wydawać się sromotna.

Ogółem Gods of War to komiks słaby. Nie jest tragiczny, bo jeżeli historia wyda się nieciekawa, zawsze zostają obrazki do oglądania, te powinny zadowolić większość amatorów efekciarskiego łomotu. Opowieść jednak jest mało wciągająca, do bólu przewidywalna a czasem dezorientująca. Jednak pomimo moich obaw, komiks nie zraził mnie do postaci, wręcz przeciwnie. Postać Slade’a jest na tyle intrygująca, że ja osobiście mam ochotę poszukać czegoś innego z tym delikwentem. Historia pomimo swojego nienajlepszego poziomu potrafi zainteresować nowego czytelnika głównym bohaterem, a więc spełnia swoje podstawowe zadanie. Dlatego, będąc uczciwym mogę polecić wypróbowanie tego komiksu czytelnikom mniej wymagającym, stawiającym na akcję aniżeli intrygującą fabułę. Ja, mimo braku satysfakcji z lektury, pozostałem z chęcią poznania innych przygód Największego Zabójcy na Świecie.


SŁÓW KILKA O MASCE…


W listopadzie tego roku, DC Comics uraczyło nas kolejnym, czwartym już zestawem składającym  się z komiksu oraz powiązanej z nim maski. Przypomnę, że poprzednie komplety to V for Vendetta z maską V, Batman vol.1: Court of Owls z maską Trybunału Sów oraz hitowe wydanie Batman vol.3: Death of the Family z naprawdę genialną maską Jokera. Tym razem DC połechtało fanów Deathstroke’a i wraz z pierwszym tomem nowej serii o jednookim zabójcy, dostajemy replikę jego kultowej maski.

Powiem szczerze… nie jestem dobrze zaznajomiony z postacią Slade’a Wilsona, znam go głównie z animacji i komiksowych cameo, ale to jeden z tych bohaterów, którego sam design przykuwa uwagę na tyle, że nawet nie znając przygód delikwenta aż chce się mieć jakiś związany z nim fant. Pomimo braku zainteresowania poprzednimi setami ten konkretny zamówiłem nawet w preorderze, gdyż zdjęcie jakie pojawiło się w zapowiedziach DC wieszczyło coś kapitalnego!. W oczekiwaniu na zamówienie zdążyłem nabyć także zestaw Jokera (o nim zostało już dużo powiedziane a zainteresowanych odsyłam do recenzji Kelena z portalu BatCave) tak więc będę mógł porównać maskę Wilsona z innym wydaniem z tej kolekcji. Dużym plusem było dla mnie to, że owa maska przypomina bardziej tę z gry Batman: Arkham Origins aniżeli z rzeczonego komiksu.  Tak więc, czy było na co czekać? Zobaczmy…


Zacznijmy od pudełka. To nie odbiega standardem od innych wydań. Box jest solidny i zaprojektowany w duchu postaci. Radzę jednak uważać przy otwieraniu, żeby nie nadtargać klapy, jak mnie to się na przykład przydarzyło.  Dzięki szacie graficznej z wyraźnym tytułem serii oraz dużym ‘oknem’ maska będzie się w nim bez dwóch zdań świetnie prezentować na wystawce. Ale nie pudełko jest przecież daniem głównym, prawda? Wyciągnijmy zeń naszą maskę. Mam nadzieję, że będzie równie dobra co maska Jok….co to jest?

Niestety maska Deathstroke’a, w porównaniu z rewelacyjną facjatą Jokera wypada blado jak polski turysta na plaży w Tunisie po zdjęciu koszulki…. Przede wszystkim, jest lichuteńka. Zrobiona jest z może i dobrej jakości plastiku ale jest baaardzo cienka i zbyt giętka. Przypomina bardziej odpustową zabawkę aniżeli solidny gadżet jaki dostaliśmy przy Death of the Family. Malowanie nie odzwierciedla tego, co zaprezentowano nam na grafikach promocyjnych – cieniowanie na pomarańczowej stronie maski nie jest zbyt subtelne. Ciekawie jednak prezentuje się druga strona z wypukłą fakturą siatki. Nie dostrzegłem, żadnych skaz ani defektów we wzorze. Niestety, przy bliższych oględzinach krawędzi maski, daje się zauważyć jak nierówno niedbale została wycięta, o czym świadczą głównie postrzępione brzegu w okolicach podbródka.

Skucha, drodzy Państwo… Bardzo zawiodły mnie otwory na oko po granatowej stronie maski, są dość duże i psują jej wygląd. Liczyłem, że takowych na niej nie będzie (na zdjęciach promocyjnych wręcz ich nie zauważyłem) ale zdaję sobie sprawę z tego, że wielu nabywców będzie chciało sobie w tej masce pohasać, więc rozumiem tę decyzję. Jednakże robiąc z tego gadżet użytkowy, producent nie skupił się zbytnio na wygodzie w noszeniu.

Nie uświadczymy ani grama gąbki wewnątrz maski i pomimo regulowanej gumki, maska nie trzyma się zbyt dobrze na twarzy. Posiadacze niezbyt dużych głów mogą mieć spory dyskomfort w noszeniu tego cacka. Ogólnie, maska sama w sobie to spory zawód, a szkoda, bo to przecież dla niej ten zestaw zyskuje nabywców. Jeżeli jednak kupicie ją dla zbierania kurzu na półce, to powinna ona spełnić swoje zadanie. W firmowym pudełku, oglądana z daleka prezentuje się zacnie.  Jeżeli jednak szukacie rekwizytu np.  do cosplay’u, to odradzam. Do zestawu dostajemy oczywiście 1 tom serii o Deathstroke’u od Tony’ego Daniela pt. Gods of War w miękkiej oprawie.


Co mogę powiedzieć na temat tego zestawu potencjalnym nabywcom?  Osobiście czuję ten nieprzyjemny posmak przepłacenia. Zestaw kosztuje na Atom Comics, 119 zł. W preorderze kosztował mnie niecałe 100 zł. Gdyby był tańszy jeszcze o te 20 zł lub gdyby komiks był w twardej oprawie, może wtedy uznałbym deal za uczciwy. Maska Jokera była droższa o ok. 25 zł ale dostaliśmy gadżet o kilkanaście klas lepszy. Fani Slade’a Wilsona raczej nie będą się pytać o zdanie i pewnie kupią ten zestaw. Miłośnicy składowania komiksowego barachła na półkach (tacy jak ja) mogą się tym zestawem zainteresować, gdyż wśród innych fantów eksponuje się nienajgorzej. Tym, którzy lubią pobawić się gadżetami oraz reszcie przypadkowych nabywców, odradzam kupno zestawu Deathstroke’a bądź zalecam odłożenie grosza na zestaw z Death of the Family.

AUTOR Rafał "Kujaw" Olejko

Lubi pisać o różnych rzeczach, ale o sobie akurat niespecjalnie. Uważa, że Man of Steel to dobry film i nienawidzi humoru w filmach Marvela, więc to wystarczający powód by go nie lubić.

PRZECZYTAJ TAKŻE

[RECENZJA] Batman Ziemia Jeden tom 3.

Od ponad dekady w mniejszym lub większym stopniu jestem zmuszony narzekać na większość rozwiązań w …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *