W poprzednich recenzjach W.I.T.C.H. – nostalgicznej serii od Egmontu przeznaczonej dla nastoletnich czytelników – poszczególne etapy historii odmierzałem kolorem grzbietów kolejnych albumów. Idąc dalej tym tropem, odnotowuję, że po różu i fiolecie, padło na niebieski, debiutujący na wydanej w maju księdze piątej i kontynuowany na księdze szóstej.
Czarodziejki od początku były tytułem, który z godną podziwu lekkością łączył elementy fantasy z wątkami obyczajowymi. Na przestrzeni cyklu zmieniały się tylko proporcje dla obu tych składników. Niekiedy do głosu mocniej dochodziły rodzinne i szkolne perypetie głównych bohaterek – złamane serca, konflikty z rodzicami, problemy z nauką, innym razem na pierwszy plan wysuwało się światotwórstwo, prastare przepowiednie etc. Co ciekawe, pierwszy z omawianych w tej wyjątkowej podwójnej recenzji tomów, czyli piąty przez długi czas zdaje się zainteresowany wyłącznie tym drugim aspektem.
Po obaleniu złowrogiego Fobosa i przywróceniu ładu w Meridianie, a także rozprawieniu się z dawną strażniczką, Nerissą, na dziewczyny czeka nowe wyzwanie.
W odległej krainie Arkhanty prosty rybak, chcąc wyleczyć z obojętności ciągle milczącego synka, pochwyca spełniającą życzenia banshee. Gdy ta informuje go, że nie może mu pomóc, wściekły ojciec postanawia ją uwięzić, by już do końca życia zasypywała chłopca materialnymi dobrami. Wykorzystując jej zdolności, staje się zarazem potężnym królem, który zwraca na siebie uwagę Kondrakaru. Wyrocznia, woląc nie lekceważyć potencjalnego zagrożenia, nakazuje Czarodziejkom interwencję.
Problem w tym, że jedna z nich… odmawia dalszej współpracy.
To właśnie ten tom otwiera znacząca deklaracja Taranee o zamiarze porzucenia misji strażniczki. Dziewczyna ma dość bycia marionetką w rękach Wyroczni i znów chce wieść życie zwykłej nastolatki. Na jej następczynię – której obowiązki obejmują również zamieszkanie w Heatherfield – wyznaczona zostaje szorstka i nieznająca ludzkich zwyczajów Orube.
Zmiana składu wnosi oczywiście do komiksu zupełnie nową dynamikę. Starszej od Will, Irmy, Cornelii i Hay Lin wojowniczce trudno przełknąć to, że musi podporządkować się gimnazjalistkom, te zaś nie widzą przesłanek, by jej zaufać i ją polubić – Orube nie daje im bowiem ku temu najmniejszych powodów. Dodatkowym urozmaiceniem (bo niekoniecznie już czymś, co można by określić jako nowość) jest zabieg polegający na tymczasowym rozdzieleniu bohaterek. Jak zwykle szeroki zespół twórców wyznacza Will i Irmę do doglądania Orube, podczas gdy Taranee, Cornelię oraz Hay Lin wysyła na wymianę do innej, położonej daleko od Heatherfield szkoły.
Jednym z powodów, dla których recenzuje dwie księgi jednocześnie jest to, że są one ze sobą fabularnie ściśle powiązane. Mianowicie szósta kontynuuje oba najważniejsze wątki zapoczątkowane przez piątą – wymykające się spod kontroli rządy Ariego z Arkhanty oraz socjalizację Orube i bunt Taranee. Co więcej, przynosi także ich rozwiązania, umiarkowanie satysfakcjonujące, ale niestety nieco bezpieczne i przewidywalne.
We wrześniowym tomie, już po spuentowaniu części wyżej wymienionych historii, znalazło się miejsce również na jeszcze jeden wątek. Kto wie czy nie najciekawszy. Otóż ze zdwojoną siłą powraca tutaj koncept usamodzielniających się, poirytowanych swoją rolą kropli astralnych. Są to tworzone przez dziewczyny za pomocą czaru ubezwłasnowolnione klony, które z każdym kolejnym przyzwaniem zyskują coraz większą niezależność. Niezadowolone z tego jak instrumentalnie i bez empatii traktują je strażniczki postanawiają namieszać w ich życiu i uciec.
Dlaczego uważam, że scenariuszowo wypada to interesująco? Ponieważ jest to pierwsza tak jednoznaczna sytuacja, w której (ciężko stwierdzić czy to zamierzone działanie autorów) czytelnik kibicuje rywalkom czarodziejek. Nawet niekoniecznie dlatego, że świadomie popełniają błędy i zachowują się jak czarne charaktery – to w końcu dopiero uczące się odpowiedzialności nastolatki, które zwykle chcą dobrze – ale po prostu ze względu na współczucie, które budzą ożywione krople.
Mimo ryzykownej decyzji, jaką było zmniejszenie roli najrozsądniejszej i najdojrzalszej z protagonistek, poziom W.I.T.C.H. został utrzymany. Uwagi można mieć co prawda do motywacji Taranee (przez brak konkretnego, zapadającego w pamięć bodźca, który skłoniłby ją do odejścia, jej reakcja jawi się jako… trochę nieprzystająca, przesadzona) – czy pewnej, tradycyjnie towarzyszącej tej serii naiwności (wątek Ariego i jego syna), ale całość wciąż spełnia wszelkie kryteria niezbędne do tego, by nazwać ten tytuł atrakcyjnym dla młodych czytelników.
Ci znajdą tu wszak co nieco o potrzebie niezależności, docenienia i traktowania ich uczuć poważnie. Dopatrzą się także nienachalnego morału oraz przestrogi przed chodzeniem na skróty i kierowaniem się czysto egoistycznymi pobudkami. Wszystko to opakowane z kolei w bardzo staranne, estetyczne rysunki oraz lekkie, niepozwalające się nudzić historie.
Księga siódma dostępna do kupienia już od dwudziestego trzeciego listopada.
Recenzja Czarodziejki W.I.T.C.H. Księga 1
Recenzja Czarodziejki W.I.T.C.H. Księga 2
Recenzja Czarodziejki W.I.T.C.H. Księga 3
Recenzja Czarodziejki W.I.T.C.H. Księga 4
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarzy recenzenckich.