Kontynuuję tę niejako nostalgiczną podróż, którą stanowi dla mnie lektura kolejnych ksiąg młodzieżowej serii komiksowej pt. Czarodziejki. Jak oceniam jej siódmy i ósmy tom?
Gdy miałem mniej więcej dziesięć lat, W.I.T.C.H. było jedną z niewielu emitowanych w ogólnodostępnej telewizji kreskówek skierowanych do nieco starszego widza niż – przykładowo – Wieczorynka. Oglądając niektóre z nich na wyrywki – wszak przegapienie emisji odcinka często bywało wówczas równoznaczne z niezobaczeniem go już nigdy – czułem, że sporo mnie omija, bo ukazywane tam światy przedstawione wydawały mi się studnią bez dna, z której za każdym razem da się wyławiać inną, ciekawą historię. Przy Czarodziejkach, mimo że serial bardzo podobał mi się pod względem koncepcji, nie towarzyszyło mi takie przekonanie.
Może to dlatego, że fabuła od początku sprawiała wrażenie dość zamkniętej? Pięć tytułowych bohaterek otrzymało moce w bardzo konkretnym celu. Miały strzec przejścia między ich wymiarem a wymiarem królestwa Meridianu, którym rządził przebiegły Fobos. To ścisłe powiązanie genezy i przeznaczenia Will, Irmy, Taranee, Cornelii oraz Hay Lin z jednym, absorbującym całą uwagę wrogiem traktowałem jak jasny sygnał, że stworzone przez Elisabettę Gnone uniwersum ma do opowiedzenia tylko jedną długą opowieść, a pokonanie poznanego na samym początku czarnego charakteru oznaczać będzie koniec cyklu.
Wydawane przez Egmont komiksy pokazały mi, że było inaczej. Po rozwiązaniu kwestii Meridianu, Fobosa, Cedrica i Elyon, konglomerat włoskich scenarzystów i rysowników rozwijających tę serię, zaczął śmiało poszerzać zakres działań nastoletnich czarodziejek. Dużym ułatwieniem okazało się naturalnie mocne zaczepienie w szkolnych realiach i poświęcenie dużej ilości czasu wątkom rodzinnym lub miłosnym. Dzięki temu, gdy zachodziła taka potrzeba, większa fabuła w tle mogła rozgrywać się nieco wolniej bądź zostać całkiem zastopowana. W wielu zeszytach protagonistki bywały same sobie największym wrogiem i nawet bez ingerencji potworów czy czarnoksiężników potrafiły prosić się o kłopoty.
Do wątku Meridianu nawiązuję nie bez powodu. Otóż, po tym jak w poprzednich tomach autorzy dowiedli, że nie brakuje im pomysłów na dalszy rozwój marki W.I.T.C.H., zdecydowali się do niego powrócić. Jakby uznali, że upłynęło już wystarczająco wiele wody, by móc zgotować bohaterkom kontratak Fobosa. Tym razem najgroźniejszy z przeciwników działa jednak inaczej, bo z cienia, sprytnie manipulując radą Kondrakaru i odsuwając od obowiązków dotychczasowego Wyrocznię. Jego zaangażowanie w fabułę prowadzi oczywiście do powrotu całej reszty, dawno niewidzianej grupy bohaterów związanych z królestwem rządzonym obecnie przez przyjaciółkę czarodziejek, Elyon.
Dzięki poważnemu namieszaniu w status quo sięgnięcie po ugruntowane już postacie nie przypomina odcinania kuponów. Na łamach zebranych w obu albumach zeszytów dochodzi do kilku naprawdę istotnych i przełomowych wydarzeń, które na fanach cyklu mogą wywrzeć niemałe wrażenie. Wątek kontrataku Fobosa ciągnie się niemal przez całe dwa tomy – dopiero zakończenie tego drugiego, poprzedzone emocjonującym, iście heistowym rozwiązaniem jego wątku, przynosi rozluźnienie.
Zauważalny w oprawie graficznej siódmej i ósmej księgi jest także jeszcze większy niż dotychczas zwrot ku mangowej stylistyce. Gdzieniegdzie ilustracje wyglądają dokładnie jak pokolorowane prace japońskich artystów. O ile do tej pory różnice w kreskach zmieniających się z historii na historię rysowników były minimalne i niekiedy niemal nie do wyłapania, o tyle tutaj po raz pierwszy od dawna zacząłem na nowo zwracać na nie uwagę. Niedługo przekonamy się czy to zapowiedź estetycznej ewolucji serii.
Recenzja Czarodziejki W.I.T.C.H. Księga 1
Recenzja Czarodziejki W.I.T.C.H. Księga 2
Recenzja Czarodziejki W.I.T.C.H. Księga 3
Recenzja Czarodziejki W.I.T.C.H. Księga 4
Recenzja Czarodziejki W.I.T.C.H. Księga 5 & Księga 6
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarzy recenzenckich.