Nic nie stało na przeszkodzie, by trzeci tom serii pt. Coś zabija dzieciaki był jednocześnie tomem ostatnim. Historia skupiająca się na postaci nastoletniego Jamesa, który jako jedyny z grupki kolegów przeżył dokonaną przez potwory rzeź, dobiegła końca. Choć chłopak dzielił od pewnego momentu pierwszy plan z tajemniczą łowczynią imieniem Erica, to właśnie on jawił się jako serce tego komiksu. Dlatego przed potencjalnymi kontynuacjami rysowało się trudne wyzwanie. James Tynion IV od nowa musiał budować fundamenty.
Zadanie niewdzięczne, wszak wspomniana współprotagonistka, choć szybko urosła do miana twarzy i wizytówki tytułu, nie wykazywała dotychczas zbyt wielu cech osobowości. Charakterystyczny wygląd i bycie tak cool, jak to tylko możliwe, to trochę za mało, żeby samej udźwignąć dalszą fabułę. Scenarzysta, mimo że jak dotąd wydawał się dość bezrefleksyjnie zapatrzony w Erikę Slaughter, chyba także zdał sobie wreszcie sprawę, że pozostaje ona czystą kartą, bo w tomie czwartym postanowił opowiedzieć jej genezę. Nie mamy tu więc do czynienia na razie z przejściem na bardziej antologiczną formę – osobiście spodziewałem się, że jasnowłosa przeniesie się teraz po prostu do innego miasteczka i tam spotka kolejne dzieciaki w niebezpieczeństwie – a z typowym prequelem. Całość, od początku do końca, rozgrywa się w czasach, w których mała Erica dopiero dołącza do Zakonu Świętego Jerzego. Dowiadujemy się zatem o niej nowych faktów, ale daleki byłbym od stwierdzenia, że zyskuje ona przez to charakter…
Problem tkwi bowiem w tym, że enigmatyczna dziewczyna, która wie wszystko o potworach i z maczetą w ręku zamienia się w maszynę do zabijania, staje się tu do bólu typową bohaterką powieści Young Adult. Tak, jakby Tynion stworzył w głowie najpierw wizerunek tej postaci, a potem nie wiedział jak ją rozwinąć i w efekcie sięgnął po oklepane, znane z lepszych i gorszych tekstów kultury, tropy. Erica oczywiście musi okazać się kimś bliskim statusu wybrańca (inne postacie regularnie powtarzają, że nie znają nikogo, kto dokonałby takich rzeczy jak ona), otrzymuje budzącego sympatię mentora, powoli odnajduje się w nowych realiach i niczym rasowa Mary Sue szybko rozstawia resztę towarzystwa po kątach, udowadniając swoją wartość. Zakon Świętego Jerzego to zaś uregulowana systemach zasad szkoła podobna do Hogwartu czy akademii zabójców z Deadly Class.
Paradoksalnie Coś zabija dzieciaki sprawdza się jako youngadultowe fantasy może nawet i lepiej niż jako krwawy horror, który pozorowało przez pierwsze trzy tomy. Wraz z pojawieniem się tam przedstawicieli Zakonu z kart komiksu przebijała pewna fałszywość. Szokowanie, szafowanie młodocianymi ofiarami przestało wybrzmiewać, gdy w tle kręcili się głoszący nadęte formułki, kierujący się absurdalnym kodeksem asasyni. Najnowsza część już nie próbuje operować grozą i wypada przez to odrobinę szczerzej. Przynajmniej nie kryje się z tym, że opiera się na jasno sklasyfikowanych motywach i szablonach.
W kwestii oprawy graficznej warto odnotować, że Werther Dell’Edera w końcu pozwala sobie na eksperymenty. Kiedy przedstawia skrywające się w ciemnościach potwory, dalej zdarza mu się gubić w swoich rysunkach dynamikę i czytelność, ale scenami iście narkotycznych wizji Eriki udowadnia, że w zanadrzu jeszcze parę sztuczek i dysponuje niewykorzystanymi pokładami talentu. Mnie, jako recenzenta, cieszy, że nie przegapił odpowiedniego momentu na wprowadzenie do cyklu delikatnego powiewu świeżości.
Coś zabija dzieciaki wciąż pozostaje dla mnie serią przeciętną, zdecydowanie przehajpowaną, jeśli weźmie się pod uwagę całą ofertę wydawnictwa Non Stop Comics, ale nie poskąpię jej tym razem symbolicznego plusika. Rozdział czwarty dostarcza czegoś nowego, a po znudzeniu rozciągniętą do trzech tomów opowieścią z Archer’s Peak, tyle wystarcza, bym był wobec niej mniej krytyczny.
Recenzja pierwszego tomu Coś zabija dzieciaki
Recenzja drugiego tomu Coś zabija dzieciaki
Recenzja trzeciego tomu Coś zabija dzieciaki
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy Wydawnictwu Non Stop Comics!