Pierwszy tom przebojowej serii Jamesa Tyniona IV oraz Werthera Dell’Edery, zgodnie z obietnicą składaną przez tytuł, rozpoczął się makabryczną śmiercią grupki dzieci. Zakończył się zaś odkryciem tego, co na nie polowało. Tak, tylko odkryciem. Wszystko wskazuje bowiem na to, że do pokonania potworów, które czyhają w lasach otaczających małe miasteczko w stanie Wisconsin, droga jeszcze daleka.
Sięgnięcie przez Non Stop Comics po Coś zabija dzieciaki wydawało się strzałem w dziesiątkę. Zdobywający nagrody amerykański bestseller w klimacie Stranger Things i horrorów Stephena Kinga idealnie pasował do profilu komiksu potrzebnego do wypełnienia luki powstałej po publikacji ostatnich rozdziałów Paper Girls oraz Odrodzenia. Na ile oczekiwania pokryły się z rzeczywistością?
Przy okazji recenzji części pierwszej wyraziłem nadzieję, że Tynion, mimo znacznego przyspieszenia akcji, nie zrezygnuje w dalszej perspektywie z kreślenia problemów swojego młodocianego imiennika, Jamesa, i zrównoważy horror prowincjonalnym dramatem. Na samym początku historii dowiedzieliśmy się przecież o nim, że nie dość, że jest zamieszany w sprawę brutalnych morderstw dzieciaków, to dodatkowo jako dojrzewający biseksualista spotyka się z niezrozumieniem i szykanami rówieśników.
Niestety następny tom podążył w kierunku, którego się obawiałem – zepchnął dotychczasowego głównego bohatera na drugi plan, a światła reflektorów zwrócił na jasnowłosą Erikę Slaughter. Postać charyzmatyczną i najbardziej reprezentatywną dla całej serii (to w końcu ona dominuje na okładkach i dzięki charakterystycznemu wyglądowi ma największy potencjał, by zapaść czytelnikom w pamięć), ale… sporo tracącą, gdy staje się centralnym punktem fabuły. Przypomina to trochę sytuację często zachodzącą w rozmaitych sitcomach czy innych długich komiksowych lub książkowych seriach, w których dla udobruchania fanów kosztem mniej barwnego protagonisty rośnie rola jego „cool” i „badass” towarzysza. Na papierze to zagrywka niepozbawiona sensu, ale bywa tak, że gubi się przez nią… właściwe serce opowieści. Tak jest i tutaj. Dreszczowiec z drugim dnem okazuje się po prostu dreszczowcem.
W związku z tym, że Tynion przerzucił większy ciężar na Erikę, pojawiła się także nadmierna ekspozycja, od której wolne były pierwsze zeszyty. Uzbrojona w maczetę i specjalnie wyszkolona łowczyni raz po raz popisuje się swoją znajomością ściganych przez nią monstrów. W rozmowach z przysłanym przez sekretny zakon delegatem tłumaczy, jakie mają zwyczaje, jak odpowiedzą na ataki, jak można je powstrzymać itd. Przez to, że zwraca się zwykle do osoby, która… również posiada tę wiedzę, ekspozycyjna funkcja dialogów jest tylko uwypuklona. O ile naturalniej brzmiałyby te dialogi, gdyby brał w nich udział odsunięty na boczny tor James, który na temat zagrożenia wie tyle co czytelnik! Ponadto, choć może to wyłącznie moje marudzenie, nazwanie potworów i mówienie o nich jak o dobrze zbadanych drapieżnikach rodem z atlasu zwierząt, odziera je z tajemniczości. W efekcie, pomimo ciekawego designu, przestają straszyć.
Album kończy się mocnym cliffhangerem, historia ponownie urywa się w szokującym momencie, ale czy rozwiązanie zapowiada jakikolwiek nagły zwrot w fabule lub szczególne zmiany tonu czy stawki? Niekoniecznie. Wygląda na to, że w kontynuacji dostaniemy raczej kolejną porcję tego samego. Możliwe, że w innej scenerii – już nie w lesie, a na ulicach miasta? – i z nową obsadą, ale nic poza tym. Coś dalej będzie brutalnie zabijać dzieciaki, a Erica nie spocznie póki tego nie ukróci.
Co zatem, mając to na uwadze, chciałbym otrzymać w części trzeciej, której oryginalne wydanie zbiorcze ukaże się w czerwcu (na polskie poczekamy więc pewnie do jesieni albo zimy), żeby się nie rozczarować? Szerszego spojrzenia na życie mieszkańców i to, jak wpłynęły na nich śmierci. Pojedyncze kadry, na których widać stojącą w tłumie matkę jednej ze zmarłych dziewczynek, to trochę za mało, by oddać konsekwencje wydarzeń i pojąć skalę tragedii, która dotknęła Archer’s Peak. Nie zaszkodzi też doszlifować motywacje Eriki – jej problemem, o którym nie wspomniałem wcześniej, jest to, że także pod ich względem ustępuje Jamesowi. Jego pobudki są zdecydowanie konkretniejsze i bardziej przekonujące. Czegoś jeszcze życzę i sobie, i Wam? Tak. Więcej tajemnicy, bo bez niej same starcia z potworami, nieważne jak krwawe i dosadne, nie wystarczą do tego, by wypatrywać z niecierpliwością ciągu dalszego.
Recenzja pierwszego tomu Coś zabija dzieciaki
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy Wydawnictwu Non Stop Comics!