Część sztandarowych serii, którymi Non Stop Comics tak efektownie przywitało się z polskimi czytelnikami, musiała wreszcie dobiec kiedyś końca. Żal żegnać się z Paper Girls czy Odrodzeniem, ale, jak wiadomo, życie nie znosi próżni i można było się spodziewać, że wydawnictwo prędko spróbuje zastąpić je tytułem utrzymanym w zbliżonym klimacie. Tak też się rzeczywiście stało i 15 lipca na półki księgarni trafił pierwszy tom nominowanego do nagrody Eisnera komiksu pt. Coś zabija dzieciaki. Czy głośna pozycja z oferty BOOM! Studios ma szansę godnie wypełnić lukę po wyżej wymienionych poprzednikach?
Pomysł na historię zdecydowanie temu sprzyja – Something is Killing the Children, podobnie jak wspomniane Paper Girls, wpisuje się w ten typ horroru, który wydatnie spopularyzowało w ostatnich latach Stranger Things. O ile w przypadku serii Briana K. Vaughana i Cliffa Chianga, skojarzenia z serialem Netfliksa w dłuższej perspektywie okazały się nietrafione, bo jej fabuła szybko powędrowała w rejony, o które tenże nigdy nie odważy się zahaczyć, o tyle porównanie do niego Coś zabija dzieciaki nie powinno wiązać się z takim ryzykiem. Podobieństw nie sposób nie zauważyć, a i nic nie wskazuje na to, by komiks miał daleko zboczyć z obranego w pierwszych zeszytach kursu. Oba te teksty kultury łączy nie tylko gatunek, ale też miejsce akcji (małe, otoczone lasami miasteczko), punkt wyjścia (tajemnicze zaginięcia dzieci) oraz protagoniści (i tu, i tu do walki z potworami stają nastoletni chłopcy).
Dzieło Jamesa Tyniona IV, znanego z licznych serii o Batmanie (m.in. Batman Eternal, Detective Comics czy po prostu Batmana), nie ucieka również od kreowania pewnej specyficznej społeczności, charakterystycznej dla odludnych mieścin, w których każdy zna każdego. Przypomina pod tym względem drugi z zakończonych tytułów od Non Stop Comics, czyli Odrodzenie, w którym horrorowy fundament Tim Seeley wykorzystał jako pretekst do tego, by powiedzieć co nieco o zwykłych ludziach. U Tyniona opowieść zdaje się jednak mieć bardziej osobisty wymiar.
Głównym bohaterem Something is Killing the Children jest bowiem nieśmiały James, który oprócz imienia odziedziczył po autorze także jego fizjonomię oraz orientację. Biseksualny chłopak, będący jedynym dzieciakiem ocalałym ze spotkania z krwiożerczym, kryjącym się w lesie monstrum, mierzy się tutaj zarówno z podejrzeniami odnośnie przebiegu szokującego zdarzenia, w którym uczestniczył, jak i szykanami rówieśników na temat swoich preferencji. Dlatego, gdy w jego rodzinnym Archer’s Peak zjawia się enigmatyczna Erica, wierząca mu na słowo, że natknął się na potwora, James, czując, że nie ma nic do stracenia, postanawia pomóc jej w szukaniu jego legowiska. Początkowo wystarcza mu, że pełni funkcję przewodnika, ale z czasem zaczyna narastać w nim potrzeba wzięcia czynnego udziału w polowaniach.
Z uwagi na to, że pierwszoplanowy wątek, pomimo kilku nietuzinkowych zabiegów (na myśli mam zwłaszcza rzadko spotykaną, bardzo obrazową przemoc wobec dzieci), nie zapowiada szczególnie skomplikowanej i odkrywczej intrygi, to właśnie te przyziemne rozterki Jamesa budzą moje największe zainteresowanie. Jestem ciekaw jak w kolejnych numerach poprowadzi je Tynion. Czy odejdzie od nich na rzecz krwawej jatki, którą zwieńczył pierwszy tom? Czy może rozwinie motyw ograniczonej, zamkniętej wioski, w której osoby takie, jak James, skazane są na to, by przez lata zmagać się z odrzuceniem i pogardą? W Archer’s Peak i tysiącach tego typu miejsc prawdziwe potwory chodzą przecież za dnia po ulicach – nie muszą kryć się w zaułkach i lasach – a na takie nawet Erica Slaughter, uzbrojona w piłę mechaniczną i maczetę, nie zna dobrej metody. Po cichu liczę więc na to, że scenarzysta potraktuje całą tę walkę z bezmyślnymi bestiami jako pewnego rodzaju metaforę dla rzeczywistej grozy małych miasteczek. Jestem przekonany, że nie jeden czytelnik utożsami się wtedy z taką historią i znajdzie tu dla siebie cenny materiał do refleksji.
Na ten moment Coś zabija dzieciaki to tylko i aż solidny horror z interesująco nakreślonym tłem oraz nastrojową kreską Werthera Dell’Edery (Briggs Land, Loveless). Jego szarpane rysunki, skąpane w ciemnych kolorach Miquela Muerto, powinny przypaść do gustu wielbicielom obrazkowych dreszczowców. Pozostaje czekać na kontynuację – prawdopodobnie do przyszłego roku, bo w oryginale drugi tom ukaże się dopiero w grudniu. Poprzeczka może i nie została zawieszona ekstremalnie wysoko, ale Tynion i tak zdołał rozpalić we mnie oczekiwania.
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy Wydawnictwu Non Stop Comics!