Hurra! – wykrzyknęli gracze, kiedy dowiedzieli się, że Netflix sfinansuje zekranizowanie Castlevanii w postaci serialu animowanego. Hurra! – wykrzyknęli po raz kolejny, kiedy spojrzeli na listę ludzi zatrudnionych przy tej produkcji. Zaangażowanie Warrena Ellisa i Adi Shankara spowodowało, że wielu fanów gry z nadzieją wyczekiwało tej adaptacji. Hurra! – trailer wygląda naprawdę dobrze. Hurra! – pierwsze reakcje w internecie są pozytywne. Hurra?!… – miałem chwilę, by obejrzeć całą serię i mogę spisać moje wrażenia z seansu.
Castlevania Netflixa jest luźną adaptacją trzeciej gry z serii. Bardzo luźną, bo zdaje się czerpać pełnymi garściami z Symphony of the Night. Sam nie miałem zbyt dużej styczności z grami z serii i ogranicza się w moim przypadku ona do paru minut zabawy z serią na emulatorze, a że nie jestem zbyt prominentnym graczem platformówkowym, to na tym moja przygoda się skończyła. Niespecjalnie więc zwracałem uwagę na wierność oryginałowi i na pewno nie jestem najlepszą osobą, by ją oceniać. Choć nawet ja zacząłem się zastawiać, jak szczątkowy lore gier ma się do tego, co prezentuje nam animacja.
Parę minut szperania po różnych wiki i mam wrażenie, że niepotrzebna nadbudówka, którą tu stworzono, nie ma zbyt wiele wspólnego z oryginałem. Nigdzie nie mogłem znaleźć choćby napomknięcia o Mówcach, więc podejrzewam, że to wymysł scenarzystów serii. Ba, Sypha Belnades, z tego co wyczytałem na fanowskich stronach, znajdowała się nawet w klasztorze, pod ochroną kościoła, a tutaj jest ona jedną z prześladowanych przezeń osób (bo wiedźmy).
Muszę powiedzieć, że cały wątek korupcji w kościele jest nieziemsko męczący. Zbyt długi, przez co czułem się jakby ktoś mnie przez 2 odcinki pouczał o tym, jaki to kościół jest niedobry. Jakby scenarzysta, chciał za wszelką cenę wbić mi do głowy swoje poglądy. Może byłoby to jeszcze interesujące, gdyby zostało przedstawione z przymrużeniem oka, a postacie księży były bardziej przerysowane (nie ma tu ninja księży, tajemniczych zabójców Watykanu, którzy może by byli cool i z jajem). Dostajemy coś, co z jednej strony jest niewystarczająco poważne, a z drugiej zbyt poważne, by było kiczowate, a w dodatku poświęcona jest temu ponad połowa pierwszego sezonu. Nuda.
Seria nie jest długa, ma jedynie 4 odcinki. Było to dla mnie zaskoczeniem, kiedy okazało się, że obejrzałem całość w jeden wieczór. Szczególnie, że to co w grach komputerowych stanowi chleb powszedni, czyli eksploracja przedziwnych budowli i walka z potworami, pojawia się dopiero w ostatnim odcinku, tak trochę przypadkiem. Choć na lewo i prawo latają tu krew i flaki, to nie są one specjalnie potrzebne. Pojawiają się niemal jak jakiś bezsensowny wtręt, nawiązujący do korzeni gier, które gatunkowo tkwią w horrorze.
Scenariusz jest niespecjalnie lotny i zdaje się być kupką pomysłów spisanych w wolnej chwili na kolanie. Dialogi są kulawe, jak przeciętny pirat. Nie przeszkadzałoby to zupełnie, bo w końcu seria słynie z kampu. Bo czymże jest człowiek? Nędzny, mały stos tajemnic… (Eng. What is a man? A miserable little pile of secrets.) – za te słowa wielu kocha stare gry. Beznadziejnie pompatyczne dialogi płyną w krwiobiegu serii wartkim strumieniem, stanowią pożywkę dla memów i pasują do klimatu niskobudżetowego horroru. Problem w tym, że w animowanej Castlevanii usłyszałem tylko jedną wymianę zdań, przy której się uśmiechnąłem, pod koniec ostatniego odcinka. Ten w dodatku kończy serię nagle, zapowiadając tylko następny sezon, kiedy zaczęło w końcu dziać się coś ciekawego. Nuda.
Podobnie sprawa się ma z animacją i akcją. Gdy brak świetnej fabuły, to dobre pojedynki, narysowane z wprawą, ukazujące piękno ruchu, mogą pomóc sprzedać obraz. Tu jednak ukazują swoją głowę ograniczenia budżetowe. Animacji w serii Netflixa brakuje płynności. Często, ruch przedstawiony jest przy pomocy zbyt małej liczby klatek, a ruch ust postaci nie zgadza się specjalnie z tym, co one mówią. Synchronizacja jest trochę lepsza w przypadku polskiego dubbingu, ale o tym porozmawiamy za chwilę. Przez większość czasu, obcujemy z animacją, która dobrze sprawdziłaby się w najtańszych produkcjach Hanny-Barbery i Filmation.
W 4 odcinkach są może ze 2 momenty, w których pokazano pazur i udowodniono, że pieniędzy starczyło na coś więcej niż statyczne kadry. Reżyser był na szczęście świadom tego, na co powinien przeznaczyć parę groszy, które miał w kieszeni. Są to sceny walki. Stąd też, kiedy w końcu Trevor Belmont sięgnął po bicz, wyglądało to, w moim odczuciu, całkiem dobrze. Jest tego jednak za mało, by uratować serial przed wszechobecną nudą. Moim zdaniem, nie powinna to być seria, a maksymalnie 40 minutowy odcinek pilotażowy. W takie roli by się to nawet sprawdziło. A tak, znów nuda.
Kolejnym niewybaczalnym dla mnie grzechem, jaki popełniono przy adaptacji, jest kompletne zignorowanie ścieżki dźwiękowej oryginału. Jeśli liczyliście na to, iż usłyszycie jakąś aranżację kultowego Vampire Killera, to wybijcie sobie to z głowy. Jak pisałem, nie jestem fanem gier, ssę jeśli chodzi o platformówki, ale soundtracków z różnych odsłon serii, słucham chętnie. Są kultowe nie bez powodu. W przypadku serialu, zdecydowano się na oryginalny score, który nie mógłby być bardziej nijaki. O ile muzyka z gier zapada w pamięć, to ta z animacji wtapia się kompletnie w tło i jedynym jej plusem jest fakt, że nie przeszkadza. Kolejna cegiełka nudy, dołożona do niezbyt zabawnego zamku, który stanowi Castlevania.
Na koniec napiszę jeszcze o realizacji dźwiękowej. Naprawdę odradzam sięganie po wersję angielskojęzyczną. Ma ona masę problemów, które nie powinny pojawić się w profesjonalnym produkcie. Niektóre postacie mówią z akcentem, który ledwo można rozszyfrować, inni, jak choćby biskup, mamroczą tylko pod nosem, brak miejscami też efektów dźwiękowych, a synchronizacja ruchu warg woła o pomstę do nieba. Czasem dialogi są zbyt ciche, czasem muzyka zbyt głośna. Polska wersja językowa z kolei pozbawiona jest przynajmniej części tych mankamentów i jeśli już zdecydujecie się na obejrzenie tej serii, to polecam właśnie ją. Szczególnie, że polskie głosy nie mają się kompletnie czego wstydzić, w porównaniu do swoich anglojęzycznych odpowiedników.
Nie mogę polecić Castlevaii Netflixa. Seria jest nudna, posiada słabą animację, kiepski scenariusz, ledwo funkcjonalne dialogi i brak w niej muzyki z gry. Nie jest to długi seans, bo obejrzenie całości zajmie Wam zapewne jakieś półtorej godziny. Tyle co niejeden film. Ja w pewnym momencie zacząłem się rozglądać w poszukiwaniu tabletu, by sprawdzać w internecie pewne rzeczy, które mi nie pasowały, bo serial nie potrafił przykuć pełni mojej uwagi. Może sytuacja zmieni się w zapowiedzianym, drugim sezonie. Na razie radzę jednak znaleźć sobie coś innego. Zamiast Castlevanii wolałbym już, gdyby w Polsce pojawił się w końcu nowy Voltron, który także został stworzony za pieniądze Netflixa. Tym serialem mieszkańcy USA mogą cieszyć się już od dłuższego czasu i mogę Wam go z czystym sumieniem polecić. Castelvania, to z kolei nuda, nuda, nuda i jeszcze raz nuda.