Do tej pory nie udało mi się złapać Bezbóla. Jak można się przekonać surfując w cyfrowej sieci, patogen ów zaraził umysły czytelników po raz pierwszy już 10 lat temu. Ogniskiem epidemii był magazyn Tfur. Niestety, po tym jak Produkt wydał ostatnie tchnienie zmalało moje zainteresowanie zinami. Dziś, dzięki staraniom wydawnictwa ATY, każdy może wpaść w pole rażenia wizji Filipa Myszkowskiego niczym rodzice zabierający swoje dziatwy na prewencyjne „ospa party”. Czas postawić diagnozę. Sprawdźmy, czy lektura Bezbóla wyjdzie czytelnikom na zdrowie. Oto jak przebiegała moja walka z mikrobem.
Przyznaję, Filip nie jest dla mnie pierwszym lepszym polskim artystą. Wszak motywy graficzne jego autorstwa możecie podziwiać w layoucie Panteonu już od trzech lat. Nie był to wybór przypadkowy. Zależało nam na włączeniu w projekt charakterystycznego, lubianego przez redakcję grafika. Szczęśliwie współpraca od początku układała się znakomicie, a jej wynik możecie podziwiać na stronie oraz na naszych materiałach promocyjnych. Tyle delikatnego spojrzenia „za kurtynę”. Przejdźmy do debiutującej na łódzkim MFKiG, nowej edycji komiksu.
Dla młodszych czytelników album Bezból może stanowić pierwsze zetknięcie z komiksem Myszkowskiego. Artysta działał na scenie najaktywniej kilkanaście lat temu. Wydanie albumu nie stanowi zdecydowanej zapowiedzi powrotu Filipa na łono 666-tej muzy. Zgrabna, 116 stronicowa antologia zawiera jednak nowy materiał w postaci historii o Bobo-Bezbólu.
No dobra, jedziem z tym koksem. Trylogię otwiera historia TOTAL FAKIN DESTRAKSZYN. Poznajemy w niej pierwszego awatara – tzn. nosiciela Bezbóla – Bucza oraz sam wirus w jego własnej, kosmicznej osobie. Bucz nie jest jednak takim kozakiem, jak koleś od którego autor zaczerpnął jego imię. Raczej stanowi on żałosny przykład pantoflarza, sprowadzonego do poziomu ofiary przemocy rodzinnej. Zakażenie staje się dla bohatera wybawieniem, którego nie przyniosła próba samobójcza.
Wirus wymusza na nim akt fizycznej metamorfozy oraz wewnętrznego katharsis. Opadają kajdany nieszczęsnego żywota pełnego wyrzeczeń upokorzeń i bólu. Bucz wreszcie może dokonać zemsty na swych oprawcach oraz na samym systemie społecznym, który nigdy nie stanął w jego obronie. Mało tego, był pierwszym chcącym go unicestwić po tej cudownej przemianie! Tak właśnie rozkręca się potworna jatka. Jak zwykło się mawiać przed laty „ręka, noga, mózg na ścianie, a wątroba na tapczanie”. Zaczyna się w wylęgarni patologii, którą stanowiło jego mieszkanie. Później stawi czoła całej armii Stanów Zjebczonych Wolnej Ameryki.
Druga historia w tomie nosi tytuł PEJN END PLEŻER. Bohaterką tej opowieści jest 21-latka Żaneta, która z trudem próbuje wiązać koniec z końcem. Zachciało się jej studiować zamiast siedzieć w domu i rodzić dzieci w przerwie między gotowaniem a sprzątaniem, więc sama jest sobie winna. Proste. Miejsce akcji przeskakuje do kraju nad Wisłą, ale można rzec, że sytuacja jest uniwersalna. Bieda to nie wszystko, Żaneta musi też znosić upokorzenia ze strony pracodawcy, który nawet w obecności żony pozwala sobie na mobbing i molestowanie.
Na koniec bohaterka ląduje w kajdanach, zniewolona przez dzieci. Po raz kolejny jednak kosmiczny mikrob wyczuwa pragnienie zemsty i łączy się z Żanetą, po czym razem zasiadają do krwawej uczty. Frustracja ponownie przepuszczona zostaje przez wentyl ekstremalnej agresji.
BOBO BEZBÓL to najświeższa historia w albumie, znacznie dłuższa od wcześniejszego epizodu, tematyką wspinająca się poziom wyżej na liczniku obscenicznej ekstremy.
Nosicielem Bezbóla zostaje wpół poczęty, 8 miesięczny niemowlak. Jego rodzicielka, daleka od tytułu matki roku, na miesiąc przed rozwiązaniem przegrywa walkę ze swymi patologicznymi skłonnościami i postanowiła pozbyć się malucha. Wirus zwabiony aurą nieszczęścia i niesprawiedliwości infekuje matkę, przyśpieszając tym samym poród. Dochodzi do stworzenia wyjątkowo niepokojącej – nawet jak na trylogię Myszkowskiego – abominacji. Potwora niczym z koszmarów Howarda „Filipa” Lovecrafta, wulgarnego połączenia matki z zaniedbanym wcześniakiem. Tym razem sytuacja wymyka się ostatecznie spod kontroli, planeta Ziemia pęka w szwach. Jedynym ocalałym zostaje bobas, wyrzucony w ciemną próżnię kosmosu. Odważna metafora losu niechcianych dzieci.
Muszę przyznać, że zaskoczył mnie ten komis. Spodziewałem się słodkiej, prostej sieczki, komiksowego „hack and slash”. Wyszło na to, że za fasadą przesadnej przemocy Myszkowski porusza tak trudne tematy jak przemoc w rodzinie, emancypacja kobiet, czy szczególnie ostatnio nagłośniona aborcja.
Tym ważnym, dotykającym społeczeństwo problemom autor nadaje kształt dosłownej potworności w formie Bezbóla, który niczym wirus nieodwracalnie uszkadza DNA ludzi. Reakcja na cierpienie jest szybka, brutalna i nieuchronna. Skłóceni politycy, czy opieszałe sądy tracą na znaczeniu. Inicjatywę podejmuje groteskowo zmodyfikowana ofiara. Metafora zdrowo podlana tłustym, hiperbolicznym sosem.
W umyśle fana superbohaterów wirus Bezbóla obudzi dość oczywiste skojarzenia. Efekt jego działania jest podobny do symbionta Venoma, daje potężną siłę, zmienia kształt nosiciela. Reaguje na niesprawiedliwość i dąży do wywarcia zemsty na ciemiężycielu, niczym demoniczny Ghost Rider. Dodatkowo stracić głowę jest tu równie łatwo, co w komiksach o Lobo.
Pomimo wspomnianych wyżej interpretacji komiks czyta się lekko. Ułatwia to solidna dawka szalonego, czarnego humoru. Można też nie dopuszczać do świadomości ewentualnych kontrowersji i skupić się na destrukcji.
Jeden dosyć poważny mankament, o którym warto wspomnieć to format wydania. Szkoda, że nie jest to A4. Pomimo specyficznej – przywołującej na myśl ziny lat 90tych – kreski poszczególne kadry są przeładowane drobnymi szczegółami. Jeżeli nie będziecie mogli oderwać wzroku od tych potworności (mimo cieknących łez), to przyjdzie się Wam zatrzymać na chwilę przy każdym kadrze.
Czy jest to komiks dla każdego? Z pewnością nie. Jeżeli jednak lubicie czytać przygody Deadpoola czy Lobo, to Bezból też Wam podejdzie.