W związku z wejściem do kin Batmana z Robertem Pattinsonem w roli Mrocznego Rycerza internet od jakiegoś czasu zasypują już rozmaite zestawienia komiksów, które stanowiły główną inspirację dla Matta Reevesa lub które są najbardziej zbliżone tonem do jego filmu. Tytułem, który z miejsca powinien zostać przypisany do drugiej grupy jest Imposter, wydany przez Egmont 22 lutego – równolegle z premierą oryginalnej edycji zbiorczej.
Dzieło Mattsona Tomlina pierwotnie ukazywało się pod szyldem DC Black Label od października do grudnia zeszłego roku w formie trzech powiększonych zeszytów. Fakt, że z okazji wypuszczenia kompletującego je trade’a wydawnictwo zrobiło spore wydarzenie, dbając o jego wyjątkową promocję, nie jest tak luźno powiązany z debiutem kolejnej kinowej inkarnacji Człowieka Nietoperza, jak mogłoby się wydawać. Otóż Tomlin, mający na koncie m.in. scenariusze do filmów Project Power oraz Mother/Android, współpracował z Reevesem nad najnowszą bat-produkcją. Z racji na to, że część jego pomysłów nie trafiła do ostatecznej wersji skryptu ze względu na to, że dołączył do zespołu zbyt późno, autor wyszedł z inicjatywą przełożenia ich na karty komiksu. DC przystało na tę propozycję. Biorąc pod uwagę okoliczności, można więc powiedzieć, że Imposter to niejako połowicznie oficjalny suplement do fabuły Reevesa.
Choć opowiada o młodym, początkującym Batmanie, podobnie jak ekranizacja nie aspiruje do bycia następnym origin story. Celem scenarzysty jest coś innego – mianowicie zagłębienie się w psychikę i motywacje postaci oraz próba odpowiedzi na pytanie co musiałoby się stać, by tego typu mściciel mógł funkcjonować w realnym świecie, który oglądamy za oknem. Podąża zatem niemal identycznym szlakiem co film, na dodatek pozostając z nim wizualnie spójnym. Jedyne różnice między oboma tekstami objawiają się w drobnych fabularnych decyzjach twórców. O ile Alfred w wydaniu Andy’ego Serkisa wiernie trwa u boku Bruce’a, o tyle komiksowy, nie radząc sobie z problemami wychowawczymi, jakie sprawia osierocony chłopiec, oddaje go pod opiekę doktor Leslie Thompkins. Ta po latach nawiązuje kontakt z dorosłym Wayne’em i stawia mu ultimatum: albo zacznie uczęszczać do niej regularnie na terapię, albo zdradzi policji jego sekretną tożsamość.
Meldując się codziennie rano w jej gabinecie, Bruce – zarówno z charakteru, jak i wyglądu, przypominający bohatera odgrywanego przez Pattinsona – wtajemnicza ją w śledztwo dotyczące tytułowego przebierańca podszywającego się pod Batmana i mordującego mniej wpływowych przestępców. Zwierza się także, że zapałał sympatią do policjantki starającej się rozgryźć, kto tak naprawdę skrywa się pod maską Nietoperza. Wątek romantyczny miesza się tu z dochodzeniem i – o dziwo – nie przeszkadza ani się z nim nie gryzie. To dość oklepany w superbohaterskich opowieściach motyw, ale ma wystarczająco mocne fundamenty, by zaangażować czytelnika.
Pierwsze strony dają jasno do zrozumienia, że Tomlin zamierza dołączyć do grona wszystkich tych, którzy głoszą, że Batman nie jest realną zmianą, a zachcianką niestabilnego emocjonalnie, straumatyzowanego bogacza. Że więcej dobrego zdziałałby, stawiając nowe szkoły i mieszkania, wspierając fundacje i finansując służby porządkowe Gotham, zamiast na własną rękę wymierzać sprawiedliwość. Nie mam absolutnie nic przeciwko takiemu podejściu – sam w dużej mierze się z nim zgadzam. Mroczny Rycerz wpisany w realistyczną konwencję zawsze stoi w tym przypadku na straconej pozycji. Wyłącznie w bardziej teatralnej i umownej, da się przymknąć na oko na szereg implikacji, negatywnie weryfikujących cały koncept zamaskowanego mściciela. Mimo to nie odmawiałem scenarzyście chęci, bo początkowo zdawał się iść krok dalej niż inni. Wyraźnie podkreślił nieprzystosowanie Bruce’a do społeczeństwa, postawił mu konkretną diagnozę i przedstawił go jako duże dziecko, nieradzące sobie ze stratą i porzuceniem.
Sęk w tym, że finalnie okazuje się zbyt bojaźliwy, by zamknąć tę historię niepopularną, niewygodną opinią. Koniec końców tłumaczy bowiem na okrętkę Wayne’a i mało przekonująco go usprawiedliwia, jakby niekanoniczność, świadomość operowania w alternatywnej rzeczywistości i obiecującej ambitniejsze, dojrzałe treści nie dawały immunitetu na odważniejsze eksperymentowanie z ikoniczną postacią. Reeves zwieńczył swój film klarowną puentą i pozwolił Bruce’owi wyciągnąć lekcję z jego doświadczeń. Tomlin zaś chyba trochę nie wiedział dokąd zmierza ze swoim scenariuszem.
Rysunkowo to typowy poziom Andrei Sorrentino. Może wynika to z tego, że prace Włocha zdążyły mi się opatrzeć, ale nie stanowią dla mnie aż takiej wartości dodanej jak miało to miejsce zwykle przy poprzednich komiksach, które ilustrował. Kreska dalej zachowuje wszelkie estetyczne walory, kompozycyjnie Sorrentino oferuje sporo kreatywności, lecz dominuje przeświadczenie, że gdzieś to się już widziało. Imposter nie podsuwa aż tyle argumentów, by po raz kolejny chwalić artystę za te same rzeczy – to, co zapierało dech w piersi w Green Arrow czy Old Man Loganie, tu zalatuje przyjemną, ale wciąż powtórką z rozrywki.
Zsumowawszy wady i zalety wspomniane w recenzji, powinienem w podsumowaniu nazwać ten album nieco rozczarowującym. Czuję jednak, że byłoby to niesprawiedliwe. Pomimo braku pewnego twistu i konsekwencji w trzecim akcie to umiarkowanie solidny, kompetentny Batman. Fanom realistycznego portretowania tego bohatera, powinno się spodobać.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.