Co to było za fascynujące doświadczenie! Zdawałem sobie sprawę z dość pozytywnego odbioru runu J. Michaela Straczynskiego we flagowej serii o Spider-Manie, ale totalnie nie spodziewałem się, że pierwszy tom zbierającej go w całości rodzimej edycji okaże się najciekawszym superhero, z jakim miałem do czynienia w ostatnich latach.
Ciekawym aspektem pierwszego tomu Amazing Spider-Mana Straczynskiego od Egmontu jest to, że kiedy dołuje i obniża poziom, to obniża go gwałtownie i znacznie, ale jednocześnie… dość niepostrzeżenie? Nie mówimy tu bowiem o takich wahaniach, jakie mogą doskwierać serii, gdy jej naturalny bieg zakłóca wplątanie w zbędny crossover lub gdy zmienia się w niej zespół kreatywny. To raczej sytuacja, w której narzucona przez scenarzystę konwencja okazuje się tak… hmm… “rozedrgana” i osobliwa, że nawet te gorsze strony niekoniecznie gryzą się z resztą. Ciągle czuć, że pisze to ten sam autor, na dodatek w bardzo podobny sposób – po prostu robiąc to, balansuje na cienkiej granicy i czasem trafia, a czasem pudłuje.
Dobrze obrazuje to słynny, wrzucony tutaj w sam środek fabuły, niepowiązany z innymi wydarzeniami, które obserwujemy na stronach zbioru, zeszyt nawiązujący do zamachu na World Trade Center. Z uwagi na jego charakter – jest wszak szczerym pokojowym manifestem i nieprzefiltrowanym zapisem uczuć scenarzysty w konkretnym momencie historii (Straczynski nie popada na szczęście w ksenofobiczne tony jak Frank Miller w kontrowersyjnym Holy Terror) – ciężko go sprawiedliwie ocenić.
Zwykła ludzka empatia nie pozwala się nad nim znęcać, ale nie da się ukryć, że pomimo dobrych chęci autorowi nie udaje się uciec od wątpliwego melodramatyzmu. Milczący Kapitan Ameryka i pomagający strażakom Ben Grimm to obrazki, o które nie mam pretensji, ale już roniący łzę Doctor Doom czy zafrasowany Magneto budzą niestety niepożądaną śmieszność. Nie wiem jak odbierać umieszczenie ich w tym zeszycie i czemu miało to służyć. Ukazaniu skali tragedii? Przecież w komiksach superbohaterskich nikomu nigdy wcześniej nie przeszkadzała beztroska anihilacja całych miast. Wyrażeniu nadziei na zjednoczenie dobrych ludzi całego świata? Jeśli tak to dobór postaci jest raczej kiepski, bo zarówno jeden, jak i drugi kojarzą mi się właśnie z niszczeniem budynków i okazjonalnymi groźbami terrorystycznymi. Ba, parę numerów później Straczynski z powrotem bezrefleksyjnie przywołuje te traumy podczas walki Pająka z Doctorem Octopusem…
Ale wystarczy. Można by poświęcić temu zeszyt długi elaborat, podczas gdy najbardziej słuszne będzie chyba po prostu przymknięcie oka i nie doszukiwanie się w nim prozaicznej spójności z continuity.
Z perspektywy fana komiksów o Parkerze najważniejszą częścią zbioru jest jej początek. Wtedy to Straczynski wprowadza na karty serii enigmatycznego Ezekiela Simsa, który – niczym Stick w Daredevilu – rzuca nowe światło na moce głównego bohatera, oraz bezwzględnego Morluna polującego na Petera. Nowe postacie są o tyle istotne, że poddają w wątpliwość przypadkowość genezy Spider-Mana i kierują ją w bardziej mistyczne, fantastyczne rejony. To tu zaczyna się cała ta zabawa z awatarami, totemami itd. – z tego, co mi wiadomo, ciągnąca się do tej pory.
Co ciekawe, jeszcze w tym samym tomie scenarzysta nieco nabija się z tego typu zabiegów i tłumaczy co za nimi stoi. Nie mam nic przeciwko pewnej dozie samoświadomości, ale zalatuje mi to także drobną hipokryzją, bo Straczynski niejako przyznaje się tutaj do tego, że miesza w dobrze znanym od lat originie na potrzeby chwilowego trendu. Finalnie – jak o wielu pomysłach zawartych we wczesnej fazie jego runu – również o tym nie wiem do końca, co sądzić. Story arc z Morlunem i Simsem intryguje i napisany jest bardzo sprawnie, a wątki poboczne utwierdzają w przekonaniu, że autor rozumie ideę Spider-Mana (potwierdza to potem w wielu scenach z ciocią May), ale mimo wszystko mam wątpliwości czy jest aż tak dobry, by nie kwalifikować się do miana wykalkulowanego, cynicznego dzieła.
Na swój sposób frapujące są także ilustracje Johna Romity Juniora. Rysownik, pracując nad Amazingiem…, operował już kreską zbliżoną do tej, z której znany jest obecnie (i przez którą często bywa krytykowany). Charakteryzuje się ona małym przywiązywaniem wagi do proporcji i anatomii, pewną niezgrabnością oraz trudną do zaszufladkowania klockowatością. Gdybym miał wytłumaczyć jej specyfikę komuś, kto nigdy nie widział grafik młodszego Romity, ująłbym to tak: dla mnie to styl, w którym każdy element zdaje się dorysowywany w oderwaniu od pozostałych i przez to zostaje niepotrzebnie podkreślony, wyróżniony. Oznacza to przykładowo, że na jednym kadrze szczęka bohaterki sprawia wrażenie zbyt topornej względem reszty twarzy, a na innym podobnie niepasujące mogą wydawać się policzki, oczy czy nos. Rzadko kiedy efekt końcowy jako całość wypada neutralnie. Najbardziej widać to przy żeńskich, konwencjonalnie atrakcyjnych postaciach, takich jak Mary Jane Watson.
I choć nie zamierzam szczególnie bronić JR JR, bo żaden ze mnie jego fan, tak muszę mu oddać, że w niektórych seriach – tych, w których chciałbym czuć nieco zinowego ducha home-made – ta dziwna estetyka nawet się sprawdza.
Na końcu pierwszego tomu znajduje się informacja, że drugi pojawi się w sklepach już w listopadzie. Może przesadą byłoby rzucenie przeze mnie na samym początku lata puentą, że czekam w takim razie na jesień, ale na pewno nie zaszkodzi zapisać sobie tę datę. W zalewie mdłego, bezjajecznego superhero, Amazing Spider-Man zdecydowanie się wyróżnia.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.