Na wstępie uspokojam – Legion Samobójców to nie jest zły film, a na pewno nie tak zły jak go malują. Niestety, nie jest to też to, czego można byłoby oczekiwać. To nie jest powiew świeżości tak potrzebny w kinie superbohaterskim. Czy jednak mimo to warto wybrać się do kina?
Jeśli interesuje Was tylko odpowiedź na powyższe pytanie i nie chcecie znać szczegółów, przeskoczcie do ostatniego akapitu. Dla pozostałych, zacznę od początku. Fabuła filmu skupia się na grupce złoczyńców zebranej przez Amandę Waller, a powstanie tej drużyny dziwnym trafem zbiega się kataklizmem, za którym stoi główny antagonista widowiska. Żeby nie zdradzać za dużo, dopowiem tylko, że jest to przeciwnik, który – choć uzasadniony fabularnie – nie pasuje zupełnie do opowieści o Suicide Squad. Film zdecydowanie zyskałby gdyby zamiast zagrożenia ze strony potężnej istoty, akcja skupiłaby się na pokonaniu bardziej przyziemnego wroga, albo wykonaniu jakiejś mniej fantastycznej misji. Wracając jednak do samego składu, mamy tutaj prawdziwe zatrzęsienie postaci: Harley Quinn, Deadshot, El Diablo, Kapitan Boomerang, Katana, Killer Croc, Slipknot i nadzorujący im Rick Flagg.
Czy David Ayer, reżyser i scenarzysta filmu, dał sobie radę z utrzymaniem spójności tak dużej imprezy? I tak, i nie. Trzeba przyznać, że postacie mają swój własny charakter (poza jedną z wymienionych) i każdy ma jakąś historię, jedni szerszą, inni szczątkową. Da się sympatyzować z nimi, nawet nie wiedząc o nich za dużo, choć nikt nie ukrywa, że na pierwszym planie jest Harley, Deadshot i Flag, a gdzieś na drugim El Diablo – reszta jest trochę z boku, ale to nic dziwnego, film trwa „tylko” dwie godziny. Natomiast to, co kuleje, to dynamika w zespole. Humor bawi na początku, ale im dalej w las, tym staje się coraz bardziej powtarzalny, aż w końcu zaczyna nudzić. Postękiwanie Croca, pewność siebie Deadshota, szaleństwo Harley czy różne wypadkowe tychże, starczą jedynie na pierwszą godzinę. Jak na film, w którym dobrze byłoby zobaczyć jakieś prawdziwe relacje i ciekawe interakcje w grupie, jest to średni wynik.
Niewątpliwie najjaśniejszym elementem widowiska jest Margot Robbie, jako Harley Quinn, chociaż było widać, że klimat całości gryzie się trochę z jej potencjałem. Jest szalona, ale ma też ludzką stronę, które to przeciwieństwa można by ciekawie wykorzystać, ale jak już pisałem, nie wszystko się zmieściło przy tylu antybohaterach na metr kwadratowy. Niezłym elementem jest też Will Smith w roli Floyda Lawtona, czyli Deadshota. Jest tutaj pewnym siebie skurczybykiem, który kradnie kilka scen akcji. Dostał w przydziale osobistą historię, ckliwą i ograną, ale to lepsze niż nic.
Sporo czasu ekranowego dostaje też Rick Flag, ale nie jest postacią, która zapadnie w pamięć. Robi swoje, prowadzi fabułę do przodu kiedy trzeba, tyle – nie mniej, nie więcej. Reszta składu ma swoje dobre (El Diablo, Boomerang), nijakie (Killer Croc, Katana) i złe (Slipknot) momenty, ale o dwóch postaciach jeszcze nie wspomniałem. Amanda Waller, która jest tutaj w pewnym sensie złoczyńcą, została sportretowana przez Violę Davis całkiem udanie, ale podejrzewam, że większość ludzi czekała na Jareda Leto w roli Jokera i… cóż, Joker się pojawia, robi nieco zamieszania i właściwie to wszystko. Ciężko jest powiedzieć o nim coś więcej, poza tym, że jest diametralnie inną postacią niż wszystkie aktorskie inkarnacje Księcia Zbrodni. To klaun, który granicę szaleństwa przekroczył już dawno. Niestabilny, dziki, ale trochę zbyt ostry. Brakuje mi finezji, lekkości, zakotwiczenia w fabule. Liczę jednak na to, że dostanie jeszcze swoją szansę w solowych filmach o Batmanie.
Myślę, że w kwestii obsady temat można by było jeszcze ciągnąć, ale pozwolę sobie przejść do drugiej, bardzo istotnej cechy filmu – akcji. O ile pierwsza połowa, która skupia się na przedstawieniu postaci, pokazaniu jakichś zależności między nimi i naszkicowaniu tego, z czym się mają zmierzyć, jest nieźle zmontowana, przygrywa do niej miły dla ucha soundtrack, to w drugiej połowie filmu jest gorzej. Przede wszystkim, jak już wspominałem, wszystko staje się powtarzalne. Dostajemy trochę scen akcji, którym do wybitności daleko, fabuła zmierza „dokądś”, chociaż nie ma to specjalnie znaczenia, rozgrywa się jakaś drama, ale brakuje temu nonszalancji, która całkiem dobrze zagrała w prologu. Zaczyna męczyć też muzyka – utwory są odpowiednio dobrane, każdy znajdzie coś dla siebie, ale z czasem film zaczyna przypominać MTV. Ktoś tam biega, ktoś inny strzela, coś się dzieje, a wszystkiemu towarzyszy muzyka. To jest jak najbardziej w porządku, ale nie przez dwie godziny.
Summa summarum, Legion Samobójców to film niezły. Choć mogę narzekać na powtarzalność, na kiepski montaż (te wycięte sceny!), na niewykorzystany potencjał postaci, to jednak widowisko ogląda się przyjemnie. Są sceny, które naprawdę dają frajdę, wszystko jest stosunkowo spójne, aktorsko jest lepiej niż dobrze. I tym sposobem dostajemy film, o którym ciężko jest powiedzieć, że jest średni. To jest raczej dobry film z paroma wadami, albo słaby film z kilkoma zaletami. Dla mnie to raczej to pierwsze. Pójdźcie do kina i sami zdecydujcie, która z tych opcji będzie bliższa Wam.