W ciągu poprzednich kilkudziesięciu godzin światowy internet został zalany przez tsunami postów i recenzji, dokumentującymi koniec sagi rodu Skywalkerów, oraz reakcji ludzi na tenże. I nawet nie posiadając poglądowych zdolności pokroju imdb, nietrudno było dostrzec, że internauci, jak to mają w zwyczaju, nie byli zadowoleni. Tym razem jednak, wyjątkowo intensywnie, nawet jak na nich. A jako że mój „pociąg hype’u” dawno zdążył hamować przed dojechaniem na stację Epizod IX, starałem się jak mogłem, by szereg niknących oczekiwań i osobiste preferencje nie przysłoniły mi tego, czym jest „Skywalker. Odrodzenie.”
Jest on w głównej mierze zwieńczeniem kolejnego rozdziału gwiezdnej sagi, której początki sięgają już 40 lat wstecz. I choć może być to dla wielu refleksja szokująca, tych lat nie odda nikt, cytując za Ireną Santor. Pamiętać należy, że Rise of Skywalker jest przede wszystkim sequelem do epizodów VII i VIII, a sięganie po wątki z lat minionych, są niejako dodatkiem do całości. Okazuje się jednak, że z tą tezą nie zgadzają się scenarzyści – J.J. Abrams i Chris Terrio, którzy postanowili dokonać rzeczy niemożliwej. Usatysfakcjonować swoją pracą absolutnie każdą grupę docelową, która swojego ulubionego filmu z serii upatrywać będzie w dowolnym punkcie między częścią I a VIII i dwoma spin-offami. Oczywiście o porażkę tutaj nietrudno, przez co autorzy scenariusza zdają się zupełnie gubić w kreślonej przez siebie historii. Nie wiemy do końca, czy od przeszłości powinniśmy się odciąć, permanentnie na niej polegać, intencjonalnie z niej drwić, czy zwyczajnie ignorować. Przez to nie mamy pojęcia o co chodzi nie tylko scenarzystom, ale i bohaterom. Co chwilę usłyszymy wzniosły frazes o tym, jak w zasadzie powinniśmy sytuować się względem zastanej gwiezdnej wojny, ale gdy tezy wzajemnie się wykluczają, przestaje nas to obchodzić. Niech się dzieje wola Mocy, ja mam dosyć.
To klarowny dowód ciągłego chodzenia na ustępstwa i niepewnego badania rynku. Niczym przy łamaniu enigmy autorzy testują kolejne kombinacje, by wreszcie rozpracować zawiłą zagadkę i ułożyć wszystkie elementy we właściwych miejscach. Sęk w tym, że subiektywne oczekiwania widza to nie stała matematyczna wartość i nie każdego da się uszczęśliwić tym samym ciągiem obrazków. Bo albo stawiamy wszystko na jedną kartę, albo z podkulonym ogonem opuszczamy pokój gier.
Jedyne w czym Skywalker. Odrodzenie jest konsekwentny to oprawa wizualna. Wmawiam sobie usilnie, że wszystkie niedostatki pisarskie Abrams nadrabia dobrym okiem, bowiem kosmiczne pościgi i strzelaniny dawno nie wyglądały tak dobrze. Jest tutaj kilka niezwykle ekscytujących sekwencji, które skutecznie przysłaniają większe i mniejsze absurdy fabularne. Nie ważne po co lecą i z kim w zasadzie walczą – grunt, że się dzieje. Nowe statki, urocze droidy, projekty kostiumów i lokacje, to wszystko jest prześliczne. Zabawki i minifigurki Lego już wkrótce trafią na dziecięce półki w ilości hurtowej. Ale jeśli chodzi o dziecięcy entuzjazm, wypada też wspomnieć o jego zupełnym przeciwieństwie. Nie wiem czy John Williams nie zaczął boleśnie odczuwać własnego wieku i ciężaru dziedzictwa, bowiem nie licząc nowych aranżacji klasycznych już utworów z poprzednich części, nie przypominam sobie żadnego wpadającego w ucho fragmentu ścieżki dźwiękowej. Kolejny raz musieliśmy poświęcić śmiałe pomysły na rzecz delikatnego głaskania fanów po głowie, przy jednoczesnym szeptaniu do ucha „Ja też to pamiętam”.
I to w tym zdaniu można zawrzeć esencję najnowszych Gwiezdnych Wojen. Ani przez chwilę nie wydają się one autorską wizją, ani nawet gustownym przekazaniem pochodni przyszłym pokoleniom. Nie powoływałem się nigdy na przeżuty i wypluty przez internautów argument dotyczący bezdusznych korporacji, jednak nigdy jeszcze nie czułem tak intensywnie, że mam przed sobą produkt, a nie dzieło filmowe. Zdejmując z nosa okulary Imax na ekranie jawił się wielki napis „OBEY”, a gdy już skończyła mi się guma do żucia, chciałem tylko… czym prędzej opuścić salę. Nie jestem zły na Disney’a, na J.J.Abramsa, Chrisa Terrio ani nawet George’a Lucasa. Nie jestem też z nich dumny. Jestem pusty. I niczym hełm Dartha Vadera w trailerze, rozbity na wiele części, których nawet nie chce mi się pozbierać. W zamian za to w zaciszu swojego pokoju będę po raz kolejny piłował oryginalną trylogię, składał nowe zestawy duńskich klocków i gdy pojawi już pojawi się drugi sezon Mandaloriana przypomnę sobie, jak fajnie kiedyś było w odległej galaktyce. Ale było to już dawno, dawno temu…